Woyzeck

,,Woyzeck” to utwór, który prawdopodobnie nigdy został dokończony i w którym więcej domysłów niż faktów. To, co zostało zachowane, to jedynie fragmenty dramatu zapisane przez Georga Büchnera na kilkunastu nieponumerowanych kartkach. Nie można mieć zatem żadnej pewności, co do chronologii wydarzeń, czy ich finału. Podstawowym więc zadaniem reżysera, który postanawia wystawić ,,Woyzecka”, jest podjęcie decyzji o sekwencji scen – rozpoczęcie niemal śledczej pracy polegającej na rozwiązaniu swoistej zagadki przyczyny i skutku. Zdenka Pszczołowska – młoda reżyserka, mająca w swoim dorobku inne spektakle o psychologicznym zacięciu jak chociażby ,,Upiory” wystawione w Teatrze Wybrzeże, odważyła się jednak ,,Woyzecka” nie układać.

Najnowsza premiera Teatru Nowego w Poznaniu jest utrzymana w charakterze śledztwa i gry komputerowej, w której o kolejności scen decyduje losowanie. Nawet jeśli ta przypadkowość to jedynie iluzja objęta precyzyjnym dramaturgicznym planem, to pozwalam sobie w nią wierzyć. Pozwalam się w ten sposób zwodzić i tym samym zaprosić do miasta, które poprzez światło (Klaudyna Schubert) i kolor rozpikselowanych wizualizacji (Natan Berkowicz) przypomina świat gier przygodowych na konsolę Pegasus.

W mieście tym doszło do morderstwa Marii (Martyna Zaremba – Maćkowska). Głównym podejrzanym w tej sprawie jest jej partner – Franciszek Woyzeck (Jan Romanowski), który według śledczych miał motyw w postaci zazdrości. Spektakl otwiera scena przesłuchania Woyzecka przez prowadzących dochodzenie detektywów – Artura Schneidera (świetny Michał Kocurek), czyli tego ze stolicy, oraz miejscowego – Krystiana Klarusa (rewelacyjny Sebastian Grek). Żaden ze śledczych nie jest postacią napisaną przez Büchnera, ale to oni nadają spektaklowi pewien porządek, prowadzą akcję, dzięki nim poznajemy kolejnych mieszkańców miasteczka i ich historie. 

Spektakl jest więc mozaiką śledztwa, prawdziwego ludzkiego dramatu i nierealnej gry, w której sceny dzieją się nie do końca tam, gdzie – według Büchnera – powinny (na przykład ławka zastąpiona została przez łóżko), a tytułowy bohater zostaje zdegradowany do rangi postaci drugoplanowej – przestaje być bowiem podmiotem swojej historii. Woyzeck nie interpretuje wydarzeń, a jest interpretowany. Jego doświadczenia są podważane, a manipulacja tak mocna i skuteczna, że prowadzi go do obłędu. Mężczyzna snuje się po scenie, nasłuchuje głosów dochodzących z pod podłogi, odpowiada mechanicznie i w sposób pozbawiony emocji. Nawet jeśli rzeczywiście to on zabił Marię, niewykluczone, że zrobił to w afekcie lub powodowany chorobą psychiczną. Woyzeck Jana Romanowskiego jest nieporadny i niezdarny. Postać przepisana z wojskowego fryzjera na elektryka w szpitalu wojskowym, nie potrafi nawet naprawić zwarcia. Podkreśla to jedynie, w niezwykle przekonujący sposób, prawdziwy dramat i samotność uwikłanego w system człowieka.

Postaciom nadano tu nowe funkcje, dla przykładu Andrzej (Dawid Ptak) jest mechanikiem samochodowym, wyemancypowana Maria prowadzi taksówkę, a Małgorzata (wspaniała Weronika Asińska) jest właścicielką sklepu z używaną odzieżą. Serialowy aktor, przyjaciel Woyzecka z dzieciństwa – Tamburmajor (Łukasz Schmidt), który po latach wrócił do miasteczka, jest mirażem przeszłości, stanowi kontrapunkt dla Woyzecka i uosobia to, co Franciszek mógłby mieć, gdyby podobnie jak kolega wyjechał kiedyś z rodzinnego miasta. Romans właśnie nikogo innego, a Tamburmajora z Marią, jest tylko tego podkreśleniem. Nawet postać Karola – lokalnego głupka (fenomenalny Bartosz Włodarczyk) została tak znacząco rozbudowana, że stanowi jedną z najciekawszych, najbardziej tajemniczych i dwuznacznych w całej historii.

Słowem, każda z postaci dramatu jest bardziej wyrazista niż Franciszek. Romanowski fantastycznie połączył zatem w roli Woyzecka to, co zapisane przez Büchnera, oraz to, co orzekł w 1821 roku powołany przez sąd biegły psychiatra, doktor Johann Christian August Clarus. ,,Woyzeck” był bowiem inspirowany prawdziwą historią żołnierza Johanna Christiana Woyzecka, który za morderstwo konkubiny został skazany na śmierć. Według Anny R. Burzyńskiej, autorki fenomenalnej książki ,,Atlas Anatomiczny Georga Büchnera”, biegły zignorował wszelkie przesłanki świadczące o chorobie psychicznej i  niepoczytalności oskarżonego, które mogłyby być uznane jako okoliczności łagodzące w sprawie. Charakter i treść jego orzeczenia zaś jednoznacznie wskazują na to, że ,,egzekucja miała być zapłatą za uparcie złe życie [nadużywanie alkoholu, nieślubne dziecko, włóczęgostwo] i sposobem na przywrócenie symbolicznej równowagi w społeczeństwie”*. Gra Pszczołowskiej z literą autora dramatu i rzeczywistymi zdarzeniami nie kończy się na postaci Woyzecka. Wszak miejscowy detektyw przekonany o winie mężczyzny nosi nazwisko psychiatry, a lekarz (Paweł Hadyński) ze szpitala, w którym pracuje Franciszek i gdzie poddał się dobrowolnie kontrowersyjnym badaniom, nosi z kolei imię biegłego. 

Genialna choreografia Oskara Malinowskiego spina świat wewnętrzny Woyzcka, wydarzenia i relacje, widmowy charakter utworu i nieoczywistość przedstawianych sytuacji. Zbiorowe, synchroniczne, niemal musicalowe sceny, jak ta finałowa w miejscowym barze, o wiele więcej mówią o nastrojach, zależnościach między postaciami i ich nastawieniu wobec siebie, niż rozmowy. To właśnie w ruchu uwidacznia się autonomia Franciszka (charakterystyczny, powtarzający wyrzut nogi do boku), czy siła, magnetyzm i jednocześnie ujmująca kruchość Marii. Do tej misternie nanizanej historii nie pasują jedynie kostiumy. Zdają się być przypadkowe, pozbawione wyraźnej spójności i nieprzystające do świata gry tak starannie wykreowanego przez świetną muzykę (Andrzej Konieczny), wizualizacje, ruch postaci i wielowymiarową scenografię (Anna Oramus). Mikrokosmos Woyzecka przypomina makietę, planszę z gry Sims, gdzie ściany istnieją, choć są niewidoczne. Niektóre z pomieszczeń, jak kuchnia w mieszkaniu Franciszka, sklep Małgorzaty, czy bar są wypełnione meblami i rekwizytami – przez to oczywiste w rozpoznaniu, inne zaś istnieją jedynie w obszarze wyobraźni. Schody stają się szpitalem, kiedy ubrany w kitel doktor przyjmuje na nich pacjenta, a przestrzeń pod stopniami przybiera kształt warsztatu samochodowemu, dopiero wtedy, gdy Andrzej leży pod nimi, jak pod naprawianym właśnie autem.

A teraz spoiler! Ten, kto po przeczytaniu dramatu zachodził w głowę, zastanawiając się kto zabił Marię, i liczył, że może tym razem coś się wyjaśni, niestety wyjdzie z Nowego rozczarowany. Otóż w rozwiązaniu tej sprawy nie pomógł nawet talent detektywistyczny duetu Klarus&Schneider. Pewne jest jednak, że… nic w sprawie Woyzecka nie jest jednoznaczne. I zdaje się, że Pszczołowska poprzez swoją inscenizację chciała oddać fikcyjnemu Woyzeckowi obiektywizm, na który nie mógł liczyć jego historyczny pierwowzór.


*Anna R. Burzyńska ,,Atlas Anatomiczny Georga Büchnera” s. 283

fot. Klaudyna Schubert

Alte hajm/Stary dom

Znajdujemy się w wiosce o przesympatycznej i gościnnej nazwie Dobre. Tak naprawdę  jednak moglibyśmy być teraz w każdym innym miejscu naszego kraju, choćby i w Złej Wsi w województwie pomorskim. W przedwojennej Polsce, gdzie zaczyna się akcja spektaklu ,,Alte hajm/Stary dom” z poznańskiego Teatru Nowego, żyło wszak ponad trzy miliony Żydów. Zakładali tu swoje rodziny, rozkręcali i prowadzili biznesy, budowali domy, gromadzili oszczędności. Po prostu żyli. W Dobrem mieszkali Szmulewiczowie: Abram (Michael Rubenfeld) oraz jego dwie córki – młodsza Ester (Aneta Jankowska) i starsza Chaja (Weronika Asińska). Po wojnie natomiast w ich domu żyły i wychowały się trzy pokolenia rodziny Dobrowolskich. Wszyscy oni spotykają się podczas przyjęcia urodzinowego na cześć Adama Kusza (Sebastian Grek), najstarszego wnuka Huberta Dobrowolskiego (Paweł Hadyński) – ​​zniedołężniałego nestora rodu. Wszyscy – zarówno żywi jak i umarli. Niechciane ślady minionych wydarzeń i ich świadkowie. Wśród czterech ścian starego domu we wsi Dobre i zapisaną w jego murach, starannie przemilczaną historią.

Przeszłość w spektaklu w reżyserii Marcina Wierzchowskiego wydarza się ponownie za pośrednictwem duchów, bladych postaci sióstr Szmulewicz i ich ojca. Przed śmiercią próbował ich ocalić Maksymilian Dobrowolski (Dawid Ptak) – rozstrzelany za tę próbę pomocy Żydom brat Huberta. Historia ta byłaby przejrzysta, gdyby nie fakt, że Maks był członkiem granatowej policji, jak potocznie nazywano funkcjonującą w czasach II Wojny Światowej komunalną policję podporządkowaną niemieckim siłom porządkowym. Ukrył on Szmulewiczów w swojej piwnicy na prośbę Abrama, ale w istocie zrobił to ze względu na uczucie, którym darzył Chaję. Nie on jeden, jak okazało się kilkadziesiąt lat później podczas rodzinnego spotkania Dobrowolskich.

Rozpoczęło się właśnie przyjęcie urodzinowe, na które z różnych stron Polski i świata przyjechała najbliższa rodzina jubilata: jego matka, dziadek, rodzeństwo wraz z partnerami, żona, dzieci. Jest tort, wino i prezenty. ,,Ot, zwykłe przyjęcie!”– powiedzielibyśmy, gdyby nie odkrywane kolejno rodzinne sekrety. A są to tajemnice całkiem aktualne, jak ta dotycząca romansu z nastoletnią uczennicą, skrywana przez Adama i te niewypowiedziane od dawna, jak zwierzenie Kamy (Dorota Abbe) – żony Adama o niespełnieniu w małżeństwie i poczuciu psychicznego zniewolenia przez rodzinę męża.

Jaki wpływ na wyjawienie tych i innych sekretów ma przeszłość, którą na nowo ożywiła fotografia Chai? Zdjęcie, które do Dobrego przywiózł z Ameryki jej wnuk Saul (Miachel Rubenfeld) – partner Kai (Martyna Zaremba-Maćkowska), wnuczki Huberta? Mężczyzna ośmielony jej wspomnieniami o rodzinnym bohaterze, postanowił przekazać jej rodzinie dalszy ciąg opowieści o Żydówce, która przeżyła Zagładę. Wyzwoliło to falę krzyków, wzajemnych oskarżeń, skrywanych przez lata nieporozumień. Przede wszystkim jednak sprawiło, że Hubert opowiedział o duchach przeszłości – wirujących wokół niego jak w tańcu – wyrzutach sumienia, o domu, w którym wychowały się jego dzieci i wnuki, w końcu prawdę o Chai. Jego Chai. Kobiecie, którą kochał tak bardzo, że wydał granatowej policji resztę jej rodziny i własnego brata. O Chai, którą ukrywał potem do końca wojny. O Chai, która tuż przed wyzwoleniem zaszła z nim w ciążę i w końcu o Chai, której rodzinny dom zajął po jej ucieczce.

Obie siostry Szmulewicz są niemal cały czas na scenie. Dzięki kostiumom (Magdalena Mucha) i charakteryzacji nie ma wątpliwości, że to czas ich młodości z czasów Zagłady. Kobiety krążą wokół nowych mieszkańców ich rodzinnego domu, zaglądają do piwnicy, w której się ukrywały, opowiadają o swoim życiu w Dobrem – przed i w czasie wojny. Ich obecność daje zatem niepowtarzalną szansę poznania historii zapisanej w murach starego domu, zanim opowie ją ktoś inny. Nie pozwala tym samym na zawłaszczenie narracji przez którąkolwiek ze stron. Tragicznie spleciona historia Polaków i Żydów pokazana jest zatem wielowymiarowo. Służy temu nie tylko rozpisanie tekstu (Michael Rubenfeld i Marcin Wierzchowski) na trzy języki: jidysz, polski i angielski, ale również uwzględnienie narracji zarówno Żydów zasymilowanych, jak i tych, którzy musieli wyemigrować ze swojego kraju. 

Sam dom natomiast – symbol postpamięci, przekazywanego z pokolenia na pokolenie niewypowiedzianego cierpienia, wyrzutów sumienia i traumy – jest stary, brudny i ciemny. Od dawna stał pusty i wypełnił się ludźmi jedynie na czas przyjęcia, co sugerują przykryte plandekami sprzęty, czy zakurzona drewniana podłoga. Mimo że przestronny, sprawia wrażenie dusznego, dawno niewietrzonego. Przygotowania do urodzin rozpoczynają się od zdjęcia folii, którą przykryte były nieużywane od dawna meble – niemodne brązowo-miodowe fotele, drewniane krzesła, czy ogromny stół stojący w centralnym miejscu salonu. Ten sam stół, wokół którego przed wojną tańczyły siostry Szmulewicz i ten sam, przy którym rozstrzelany został Maksymilian. Za tę niezwykle trafną scenografię, która umożliwiła przeplatanie się kadrów z przeszłości i powtórnego przeżywania jej za pośrednictwem opowieści odpowiedzialna jest Magdalena Mucha.

Przyczynkiem do przenikania się owych wątków jest wspomniany już przyjazd Saula. Fakty dotyczące jego pochodzenia natychmiast uruchomiły w Wandzie (niezwykle przekonująca w tej roli Maria Rybarczyk) – córce Huberta – podszyty antysemityzmem strach przed odebraniem im domu. Była to jednak tylko fasada, pod którą w istocie kryło się zachwiane poczucie stabilności i kontroli. Zdarzenie to bowiem zburzyło utrzymywane przez lata pozory, odsłoniło natomiast prawdę, z którą sama nigdy nie była w stanie się zmierzyć. Milcząca postawa jej ojca była wygodna dla całej rodziny. Każdy bowiem wiedział lub domyślał się choćby ułamka tego, co stało się w ich starym domu w Dobrem. Zabrakło jednak dotychczas odwagi, by zmierzyć się z tym bagażem. Wanda odziedziczyła po swoim ojcu niewypowiedzianą dotąd opowieść w postaci traumy i cierpienia, które przekazała dalej swoim dzieciom. Jest ofiarą i emocjonalnym despotą jednocześnie. Jest miotana poczuciem winy, wyrzutami sumienia i złością. Niewypowiedziana trauma nie pozwala jej stworzyć dobrych, opartych na szczerości i wzajemnym szacunku, relacji.

,,Alte hajm/Stary dom” to niezmiernie wzruszający i bolesny obraz tłamszonego poczucia winy, wojennej traumy i jej dziedziczenia. Ta fantastycznie napisana i brawurowo odegrana opowieść to próba odpowiedzi na pytanie, jaki wpływ na postrzeganie, a potem wartościowanie życia, celów i pragnień ma odkryta po latach historia i skrzętnie ukryte wspomnienie. Wydarzenia z Dobrego są przykładem, jaki wpływ mogą na żywych mieć umarli i jak wszelkie próby wymazywania pamięci o nich pogłębiają przeżytą traumę.


fot. Monika Stolarska

Trzy ćwierci do śmierci

Głupia ta, co w sny i widy swoje bardziej wierzy niż w ten świat co go Pan Bóg stworzył…

Odchodzi się w kwiecie wieku lub umiera przedwcześnie. Ale czy można żyć za długo? Bohaterka spektaklu jest trzy ćwierci od śmierci i nadal, wbrew swojej woli, żyje. Długowieczność, która miała być darem, staje się dla niej trudnym do udźwignięcia ciężarem. Wyrusza więc w poszukiwaniu końca, mając nadzieję, że to jej ostatnia podróż. 

Droga, choć dość krótka, jeśli mierzyć ją w metrach – Staruszka doszła jedynie nad rzekę na skraju wioski – okazuje się odległą wędrówką w głąb własnej pamięci. Podobnie jak narratorka książki ,,Po trochu” Weroniki Gogoli, kobieta opowiada swoje życie fragmentami i po kawałku. O mężu, o synku, o sąsiadach – ich narodzinach, weselach i pogrzebach, o młodości i o kolejnych pokoleniach kobiet w rodzinie. Jej wspomnienia to zbiór lokalnych historii – pełen czarów, rzucanych przez kogoś uroków, pełen ,,łojm”, czyli podlaskich wiedźm, pełen diabłów i szeptunów. Co ciekawe, część tych historii to faktyczne opowieści mieszkańców Supraśla i okolic zebrane przez Wojciecha Załęskiego w książce ,,Hecz precz stała się rzecz: wydobyte z kufra pamięci”. Sposób, w jaki mówi Bohaterka – a mówi potocznie i z podlaską gwarą – sprawia, że jej monolog jest czymś więcej, niż tylko pełnym emocji skrawkiem pamięci. Staje się urywkiem lokalności, reprezentacją relacji, ludzkich wierzeń, ich radości i lęków, jest nośnikiem przekazywanej z pokolenia na pokolenie tradycji. Wreszcie, rachunkiem sumienia człowieka żegnającego się z życiem.

Babucha, tak nazywa swoją postać, pomysłodawczyni i reżyserka spektaklu Karolina Martin, jest symbiozą żywego i umarłego. Kobieta jest w podeszłym wieku, jej skóra jest pomarszczona, włosy całkiem siwe, a ubranie już mocno sfatygowane. Jej pamięć jest jednak wciąż bystra. Pamięć i zawziętość – wyruszyła w końcu na spotkanie ze Śmiercią, po drodze wygrażając Bogu, który nie pozwolił jej umrzeć ze starszymi ze swojej wioski, nie zesłał na nią ani śmierci nagłej, ani samobójczej. Co więcej, Staruszka to duża, niemal rzeczywistych rozmiarów, lalka żyworęka, lalka hybryda, która z Karoliną Martin dzieli rękę oraz nogi. Animując Bohaterkę, artystka operuje sprzecznościami. Śmieszy pokrzykiwanie Babuchy i jej przekomarzanie się z Bogiem, wzrusza natomiast, kiedy wspomina zmarłą rodzinę. Jej zmęczenie i samotność – przykre następstwo długowieczności – wzbudzają współczucie. Z kolei jej bezgraniczna wiara w gusła i złe moce – rodzi złość i sprzeciw.

Tło tych emocji rysuje tworzona na żywo muzyka (Adam Milewski, Paula Kowalczyk), ujmujący biały śpiew (Joanna Jakacka-Majka, Zuzanna Łuczak-Wiśniewska) oraz ożywiana za sprawą kilkumetrowego, białego materiału, przestrzeń. Tkanina staje się rzeką – tą przez którą prababka Babuchy przenosiła Śmierć, tą samą przy której Bohaterka opłakiwała odejście męża, czy w końcu tą, w której sama chciała zakończyć swoje życie. Materiał-rzeka jest niemym obserwatorem zdarzeń, pamięci i czarów. Raz jest welonem ślubnym Kobiety i wspomnieniem złego uroku, innym razem kołyską jej syna. Zawsze zaś – symbolem upływającego czasu. 

Na Stasieńka – męża Bohaterki – podczas wesela rzucono klątwę. Zgodnie z tym urokiem, mężczyzna zmarł rok po ślubie, wymiotując żabami i ślepymi, szarymi jaszczurkami.

„Łojma” zaś, podmieniła syna Kobiety na swojego „bastruka”. Młoda matka nie mogąc pocieszyć chłopca w płaczu, uwierzyła że nie tuli własnego dziecka, a dziecko wiedźmy. Porzuciła je więc. Ciekawi, jak w opowieściach Babuchy – która jako reprezentantka szerszej grupy wskazuje na pewien obyczaj – istnieją równolegle i przenikają się nawzajem pobożność i chrześcijańska wiara oraz demonologia ludowa. Bohaterka modli się do Boga, cierpi przez złe uroki i sama je rzuca.

Lecz, czy aby na pewno zawistny wzrok i zły urok, czary i diabelskie moce zabrały Bohaterce męża i syna, czy przez to właśnie nie może doczekać się końca? Wiara w zło, które decyduje o życiu i śmierci człowieka, czyni Kobietę zwyczajnie bierną, skutecznie pozbawia ją udziału we własnym życiu. Babucha nie reaguje bowiem kiedy choruje jej mąż czy kiedy cierpi syn. Nie szuka dla nich pomocy, wierząc w złą wróżbę i wyczekując jej ziszczenia się. Winą za śmierć bliskich, a w końcu także swoją długowieczność, obciąża innych.

Może Śmierć zjawi się wówczas, kiedy kobieta gotowa jest wreszcie wziąć odpowiedzialność za swoje życie?


Fot. HaWa

Siostry!

Zacznę od wykrzyknika w tytule. Przez niego założyłam, że spektakl będzie kampowy. Nie był. Pomyślałam więc, że może siostry Kruszczyńskiego będą – na przekór Czechowowi –  odrobinę odważniejsze i bardziej pewne siebie. Po raz drugi, pudło i rozczarowanie wyraźnie błądzącą intuicją.

Przyznam, że zmyliła mnie postawa Iriny (Malina Goehs) i jej niebinarnego przyjaciela  – Tuzenbacha (Hubert Miłkowski). Ona jest feministką, aktywistką antydyskryminacyjną i równościową.  Robi wszystko by dać się poznać, jako osoba zdecydowana i stanowcza. Mówi w mechaniczny, pozbawiony emocji sposób, nosi czapkę i czarną koszulkę z białymi iksami na piersiach, jest wyniosła i zimna. Sęk w tym, że to jedynie kamuflaż bo w gruncie jest zwyczajnie zagubiona – nie mocna, a raczej tendencyjna i trudno ją lubić. 

Tuzenbach sprawia natomiast wrażenie twardego, lecz jedynie w swoim queerowym kształcie. Kiedy zdejmuje makijaż, buty na obcasie i szerokie, zwiewne ubranie – wkłada za to trampki – traci pewność siebie i siłę (dokładnie jak Tuzenbach Czechowa, kiedy rezygnuje z wojskowego munduru). Pytanie zatem, czym jest dla mężczyzny wspomniana forma. Czy są to jedynie pozory, kostium, rodzaj maski, czy coś więcej? Może powodem rezygnacji z przekonań są naciski z zewnątrz, a może zmęczenie ciągłym odpieraniem ataków i brakiem akceptacji? Szkoda, że na to pytanie nie ma w Siostrach! odpowiedzi.

Co wydaje się jednak istotne, Irina i Tuzenbach posługują się językiem inkluzywnym, w zależności od sytuacji używają feminatywów lub języka neutralnego płciowo, wytykają innym seksizm i pouczają ich. I jest to ciekawy wątek, mimo (albo właśnie dlatego) że dla osób niezaznajomionych z problemem, sposób w jaki się wypowiadają może wydawać się nowomową. Choć to przecież nie nowomowa, a zwyczajne odwrócenie ról, wyraz szacunku i empatii wobec osób marginalizowanych ze względu na płeć, czy orientację seksualną.

No więc dlaczego ten wykrzyknik? Skoro nie o kamp! i pewność siebie chodzi, to może o siłę i potencjał sióstr? Otóż nie do końca. Bo siostry, mimo że w towarzystwie wykrzyknika, wcale nie są silne. Są raczej zawieszone – trochę we współczesności, a trochę w niemocy. Żyją bowiem w bańce uprzywilejowania – klasowego i generacyjnego i zdają się być nieprzystosowane do realiów, które po śmierci ojca wymagają od nich reakcji i decyzyjności. To nieprzystosowanie demaskuje szczególnie relacja sióstr z Nataszą (Oliwia Nazimek). Żona Andrzeja – z jednej strony wyrachowana i cwana, z drugiej – pracowita i cokolwiek by powiedzieć, szczera. To ona utrzymuje dom Prozorowów w jakichkolwiek ryzach. Siostry gardzą Nataszą, wytykają jej brak gustu, czy wykształcenia, jednocześnie są jednak zależne od jej trzeźwego podejścia do życia. 

Ale! Piszę o siostrach, a wspomniałam jedynie o Irinie. Masza (Marta Herman) jest smutna, zrezygnowana i wyniosła – bardzo podobna do Marii Czechowa. Te same rozterki, ten sam mąż, kochanek, podobne motywacje. Natomiast najbardziej intrygującą z sióstr i zarazem jedną z najciekawszych postaci całego przedstawienia, jest Olga (Edyta Łukaszewska). To ją właśnie, mimo że szczególnie wycofaną, mamy szansę poznać bliżej. Olga Łukaszewskiej jest pełna niuansów i sprzeczności. Intrygująca, bo z jednej strony sprawia wrażenie dorosłej i odpowiedzialnej – jako jedyna z sióstr faktycznie pracuje – z drugiej niebywale infantylna. Jest obecna, zaraz roztrzęsiona i oderwana. Okazuje się, że w dzieciństwie była molestowana przez starszego od siebie mężczyznę, domyślamy się, że przez Wierszynina (Zbigniew Grochal). To tłumaczyłoby jej nieufność, popłoch, jaki wprowadza jego przyjazd, czy koncentracja na chronieniu zakochanej w nim Maszy. Najpewniej to on jest wilkiem z upiornej bajki, którą Olga opowiada w jednej ze scen.

Niestety, to jedynie domysły. Siostry nie rozmawiają ze sobą szczerze – co prawda mówią dużo, ale raczej obok siebie – dlatego trudno te przypuszczenia zweryfikować. Zresztą, do przecinających się ze sobą monologów zamiast faktycznej rozmowy przyzwyczaił nas już Czechow.

Bezsprzeczne jest natomiast towarzyszące im od śmierci ojca, poczucie zagubienia. W jego domu są zamknięte niczym w pozytywce. Potrafią poruszać się w rytm jednej tylko, znanej im melodii – tej, granej przez patriarchalny układ ról. Przywykły też do przywilejów, które z tego układu wynikają. Po śmierci ojca, melodia ucichła, zostało jedynie szare pudełko – ciasne, chłodne i duszne. Świetną ilustracją tego skojarzenia jest scenografia Justyny Łagowskiej. Bohaterowie uwięzieni są w pustej niemal przestrzeni – swoich historii, przyzwyczajeń, przypisanych im ról i oczekiwań społeczeństwa.

I mowa tu także o mężczyznach, którzy po przemianie Tuzenbacha, zlewają się w mało ciekawą całość. Zagubieni, przeciętni, mizerni, nawet ubrani są w szarości. Są przyzwyczajeni do pewnego układu społecznego i swojego w nim miejsca. I choć zgrywają bohaterów, trudno im nadążyć za galopującymi zmianami. Bo przecież z jednej strony wygodnie im w znanej sobie strukturze, a z drugiej wstyd się do tego oficjalnie przyznać. Jedynie Andrzej (Łukasz Schmidt) jest w jakimś stopniu pogodzony ze swoimi słabościami. To człowiek cierpiący na depresję, uzależniony od hazardu i niespełniony. Zagubiony w pretensjach żony i pod niszczącym wpływem wciąż żywych oczekiwań ze strony ojca. Szkoda, że Andrzej został potraktowany tak schematycznie i groteskowo – sprowadzony do przegranego, zaniedbanego człowieka, ubranego w zniszczony szlafrok, z brzuchem wypchanym watą i przerośniętymi pejsami. 

Walka o koniec patriarchatu wydaje się być dla twórców spektaklu bardzo ważna. Dlatego jedną z możliwych interpretacji wykrzyknika w tytule może być dostrzeżenie w nim wezwania do wzięcia udziału w tej batalii, chociażby na poziomie języka. Ale jeśli rzeczywiście tak jest, to dlaczego twórcy spektaklu robią to w asyście tendencyjnej Iriny i Tuzenbacha, który zrezygnował ze swojej tożsamości? Dlaczego siostry nie walczą o siebie? Czy w istocie, odkąd Ibsenowska Nora opuściła dom lalki, niewiele się zmieniło i kobieta, która rezygnuje z przygotowanego dla niej miejsca w patriarchalnym układzie, nadal nie ma szans poradzić sobie poza nim?

Siostry Czechowa pragną wrócić do Moskwy, przynajmniej tak mówią. A czego pragną siostry Kruszczyńskiego? No właśnie trudno stwierdzić. Nie pozostaje nic innego, jak umościć się w domysłach.


fot. Marcin Baliński

Czerwone Nosy

Wymownym wydaje się fakt wystawienia Czerwonych Nosów akurat teraz i akurat w Teatrze Nowym w Poznaniu. Wymownym z kilku powodów. Dużo tu bowiem połączeń, zależności i odniesień. Zacząć jednak na pewno należy od wyjaśnienia, o co w dramacie (komedii by być bardziej precyzyjną) Petera Barnesa chodzi, po to aby następnie gładko przejść do wspomnianych połączeń.

Znajdujemy się w XIV-wiecznej Francji, gdzie szaleje właśnie epidemia dżumy – czarna śmierć. Ludzie umierają na ulicach, tracą wszelką nadzieję na powrót normalności, panuje głód. Kraj przemierzają biczownicy, którzy liczą, że dzięki samoumartwieniu i pokucie ściągną na ziemię Boże Miłosierdzie, Kruki – w chorobie upatrujący szansy na przebudzenie społeczeństwa i rewolucję oraz trupa księdza Flote’a – wesołkowie Pana Boga, tytułowe Czerwone Nosy. Oni z kolei chcą ulżyć ludziom w cierpieniu błazenadą i żartem. Wszystko to dzieję się pod okiem Kościoła i papieża Klemensa VI, który na czas pandemii daje dyspensę na tego typu aktywności, a Czerwonym Nosom błogosławi. Jest to oczywiście zagraniem, dziś powiedzielibyśmy, czysto pijarowym bo dzięki temu, że na czele trupy stoi duchowny, wizerunkowo zyskuje cały Kościół – w dobie epidemii – odważny, nieustraszony, blisko umierających. Kiedy dżuma zdaje się odpuszczać, Klemens VI zabiera się wreszcie do realizacji prawdziwej misji, czyli zbierania podatków i projektowania ustaw w myśl wyznawanej przez siebie zasady: chrześcijaństwo jest systemem zaprojektowanym przez geniuszy w taki sposób, by wcielali go w życie idioci.

Tak pokrótce wygląda oś fabularna, tak dramatu Barnesa, jak i poznańskiego spektaklu w reżyserii Jana Klaty. Szczegóły tej historii jeszcze się pojawią! Przejdźmy jednak do połączeń.  Skojarzenie z pandemią koronawirusa jest oczywiste. Trwające od roku ograniczenia, prace nad wynalezieniem szczepionki, izolacja i kryzys gospodarczy, którego oddech wszyscy czujemy na plecach; tęsknota za normalnością, codziennością bez maseczek i obostrzeń; niesmak wynikający z koncentracji Rządu wespół z Kościołem na umacnianiu swojej władzy. 

Co więcej, Czerwone nosy wystawione zostały w Teatrze Nowym w Poznaniu nie po raz pierwszy. W 1993 wyreżyserował je tutaj Eugeniusz Korin i sądząc po ówczesnych recenzjach, spektakl był prawdziwym, że się tak wyrażę, hitem! Przedstawienie w reżyserii Jana Klaty jest zatem pewnego rodzaju grą z sentymentem – tak widowni pamiętającej wystawienie Korina, jak i części aktorów, którzy w nim wystąpili. Szczególnie ważną i wymowną w tym kontekście wydaje się być rola Janusza Andrzejewskiego, który przed prawie trzydziestoma laty grał księdza Flote’a, a dziś gra Mistrza Din Don, który zamilkł i wypowiada się wyłącznie językiem dzwonków.*

I w końcu pojęcie i poczucie wspólnotowości tak mocno rezonujące szczególnie teraz, w warunkach wzmożonej ostrożności, kiedy spotkania w większym gronie są utrudnione, a relacje kuleją. Dostajemy tu spektakl o wspólnocie! Wspólnocie, która ma wymiar dwojaki bo odnosi się nie tylko do relacji, jakie łączą Czerwone Nosy, ale do widowni, gdzie wspólnota przeżywania jest dziś równie ważna jak sama sztuka.

Biorąc pod uwagę powyższe, choć sztuka jest francuska, rzecz dzieje się tamże, a chorobą, która rzuca cień na wydarzenia jest dżuma, a nie koronawirus, to staje się ona pomostem do opowiedzenia historii bardzo polskiej i teraźniejszej!

Spektakl rozpoczyna obraz jęczących z bólu, konających mieszkańców Auxerre. Ubrani są w ministranckie komże. To fakt warty zapamiętania bo ci sami (w tych samych kostiumach) pojawią się w jednej z ostatnich scen, w zbiorowej roli służby prewencji papieskiej, która z pałkami przy boku i tarczami policyjnymi w ręku będzie usiłowała zatrzymać Clownów, zamykając tak naprawdę całą historię dosłowną i metaforyczną – bo odnoszącą się bezpośrednio do ostatnich protestów społecznych – klamrą.  

Zanim jednak dotrzemy do ostatniej sceny…

Wśród umierających, na tle szpitalnych pionowych żaluzji – zgrabnej reprezentacji pandemicznej izolacji (scenografia autorstwa Justyny Łagowskiej) krąży medyk w kombinezonie ochronnym i zabezpieczeniu przed wirusem Covid-19 (Michał Grudziński) oraz ksiądz Flote (Łukasz Schmidt). Ten drugi zachodzi w głowę jak ulżyć chorym w cierpieniu i trochę z bezsilności zaczyna opowiadać żarty, z serii przychodzi baba do lekarza, a lekarz też baba. Szybko okazuje się, że jęki cichną, a w ich miejsce pojawia się cichy śmiech. To ostatecznie decyduje o stworzeniu Czerwonych Nosów. To Flote, nie Kruki grane tu przez Oliwię Nazimek i  Malinę Goehs – punkrockowe, rozwrzeszczane postaci, z gitarami elektrycznymi w ręku, jest tak naprawdę rewolucjonistą, to on buntuje się przeciwko bezsensowności choroby, cierpieniu jakie niesie i śmierci. I to on, miast gadać, działa.

Do jego trupy jako pierwsi dołączają Din Don, bardzo wyzwolona siostra zakonna Małgorzata (Julia Rybakowska) i wydelegowany przez arcybiskupa Monselet (Aleksander Machalica) – ksiądz Toulone (Jan Romanowski), który gdyby nie polecenie z góry nie wziąłby udziału w przedsięwzięciu. Toulone bowiem przybliżenia do Boga upatruje w cierpieniu (w jego wypowiedziach znajdziemy oczywiste nawiązania do nauk Jana Pawła II). Na scenie obserwujemy niesamowitą przemianę tej postaci z absolutnego sceptyka misji Flote’a do – ku zdziwieniu kościelnych monarchów – oddanego idei Wesołków, wiernego członka wspólnoty.

Reszta Czerwonych Nosów została wyłoniona podczas castingu. I tak w trupie znaleźli się jąkała Frapper (Dariusz Pieróg), siostry Boutros (Małgorzata Walenda) – niepełnosprawna ruchowo Agata, która lalkę personifikującą jej siostrę Beatę niesie na plecach, niewidomy żongler Le Gru (Łukasz Chrzuszcz) i jego sceniczny partner grający na wielkim bębnie – Bembo (Anna Langner) oraz najemnicy wojenni – Brodin (Dawid Ptak) i Rochfort (Michał Kocurek). Każdy z nich to reprezentant wyrzuconych na margines społeczeństwa, człowiek pogubiony i w jakiś sposób oderwany. Wspólna misja daje im cel, poczucie przynależności i sprawstwa. Wyraża się to najpełniej w ich kostiumach. Każdy z nich, zaraz po wstąpieniu do trupy, na znak inicjacji przywdziewa kolorowy, kreszowy dres i czerwony nos cyrkowego clowna. Kostium pełni tu rolę unifikującą, oznacza wspomnianą przynależność, ale też, jak się później okaże, współudział (za kostiumy odpowiedzialna jest Justyna Łagowska). Indywidualizm postaci zaś, wyraża się poprzez ruch, którego autorem jest Maćko Prusak. Każdy z Wesołków odznacza się charakterystyczną powierzchownością i sposobem scenicznej obecności, wśród których prym wiodą Din Don wykonujący choreograficzną sekwencje ruchów w rytm dźwięku dzwonków oraz Le Gru, w którego ruchu właśnie, a nie słowach najbardziej zawiera się jego pyszałkowaty charakter. 

Do Awinionu prowadzi ich niewidomy, któremu wbrew wszelkiej logice ufają wszyscy. Wymowny to bardzo ruch, nawiązujący do sytuacji politycznej w naszym kraju. Artyści unaoczniają nam z jaką łatwością przychodzi nam powierzenie swojej przyszłości w ręce ślepca, i jak wiele od tego wyboru później zależy. 

Ich wędrówce towarzyszy piosenka Horse With No Name zespołu America. Ten, jak i inne utwory, które Czerwone Nosy wykonują podczas swoich występów, to kompozycje mocno osadzone w pop-kulturze, uruchamiające sentyment. To piosenki Nirvany, The Cranberries, czy zespołu Metallica. Wykonywane są jednak po łacinie, przy akompaniamencie gitary i bębna djembe. Brzmi to jakbyśmy brali właśnie udział w średniowieczną mszy świętej! Jan Klata jest mistrzem sampli i skreczów. Tak tu, jak we wszystkich jego spektaklach muzyka jest nieprzypadkowa i odgrywa niebagatelną rolę. 

Żarty Clownów zaś przywołują skojarzenia z commedia dell’arte, czy nawet Arystofanejską Starą Komedią. Porównanie wydaje się nieprzypadkowe, jeśli weźmiemy pod uwagę określenie jej przez profesora Józefa Kelera jako tą polityczną, fantastyczną, groteskową, kabaretową, napastliwą, nieprzystojną, antywojenną.** Treści przedstawień Czerwonych Nosów  bywają bowiem dość anachroniczne, czasami wręcz niesmaczne. Być może Klata bada w ten sposób granice żartu, a może inkorporuje w ten sposób krzyk artystów, który – jak czytamy w opisie do spektaklu – jest podszyty nie tylko bezsilnością, ale i bezkompromisową potrzebą teatru, gry i sztuki. Pewne jest jedno – prowokuje widzów, precyzyjnie i z premedytacją uderza w niewybredne tony (wszak naśmiewa się z niepełnosprawności, jąkania, czy czarnoskórych, nazywając ich tu wprost Murzynami) po to by wytrącić widzów z ich strefy komfortu, po to by zmusić do zajęcia stanowiska, nie pozostawania biernym, do bycia uważnym na to, co dookoła – także na sferę polityczną! Bo pamiętać należy, że to od polityki właśnie, w dużej mierze zależy wolność i komfort naszego życia.

W drodze do Awinionu, prócz Biczowników (Janusz Grenda, Paweł Hadyński, Andrzej Lajborek) i Kruków, Wesołkowie spotykają także Kupców (Michał Grudziński i Zbigniew Grochal) – materialistów, którzy w chorobie upatrują zysków i ich żony – prostytutki (Martyna Zeremba – Maćkowska i Marta Herman), w końcu tych, którzy w dobie pandemii są najbardziej narażeni na zakażenie i społeczne wykluczenie. Tu są to Trędowate (Martyna Zeremba – Maćkowska, Małgorzata Walenda, Marta Herman), które w kostiumach tak sugestywnych, że przyprawiających o dreszcze, odbywają swój niemy taniec. To symbol wszystkich cierpiących, pozbawionych głosu… Krótka, ale wymowna i na wskroś przejmująca to scena.

Czerwone Nosy docierają w końcu do Awinionu, gdzie otrzymują błogosławieństwo Klemensa VI. Szybko okazuje się, że jedynie na czas epidemii, bo zaraz po jej zakończeniu, papież – wielki demiurg wydarzeń, wytrawny szachista, przewidujący kilka ruchów przeciwnika w przód nie potrzebuje już ani Biczowników, ani Kruków, ani w końcu trupy księdza Flote’a. Napotykając ich opór, wykorzystuje strategię błazna, która nie jest obca także dzisiejszym władzom w Polsce. Często zdarza się, że w szeregach partii jest osoba, której zachowanie jest kontrowersyjne, czy wręcz aroganckie. Taka osoba często przekazuje do opinii publicznej informacje, przesłanie partii. Kiedy wokół rzeczonej wypowiedzi zaczyna wrzeć, usprawiedliwienia zawsze można szukać w niepohamowanym charakterze posłańca, na jego grubiaństwo i nieokrzesanie zrzucić odpowiedzialność. U Klaty taką postacią jest Rochfort, który najpierw zdradza, a potem zabija swoich towarzyszy. Koniec Czerwonych Nosów jest przestrogą przed uzależnieniem kultury, czy sztuki od władzy – tak kościelnej, jak politycznej. Mówi o ogromnym niebezpieczeństwie, które wynika z takiej syntezy… 

Spektaklowi Jana Klaty nie brakuje tempa, pełno tu nieoczekiwanych zmian rytmu, co utrzymuje widownię w uważności. To potężne widowisko poruszające wrażliwość, opatrzone świetną muzyką, choreografią, kostiumami, ale przede wszystkim to aktorski popis załogi Teatru Nowego w Poznaniu. Manifest ich zespołowości! To spektakl parabola, który za pośrednictwem walki z dżumą we Francji pokazuje prawdę o zależnościach, które rządzą współczesną Polską. 


*https://www.rp.pl/Teatr/302119900-Jan-Klata-Jaselka-dla-wladzy-i-hierarchow.html?fbclid=IwAR1-n5_xtxxy-criBnllEVcxGCGsE77F9NN6BE9qRi-7_WyCBOykMB-Mt-Q

Jan Klata: Jasełka dla władzy i hierarchów [w:] Rzeczpospolita, publikacja: 11.02.2021

** J. Kelera, Krótka historia teatru w Europie, Wrocław 2018, s. 40

fot. Marcin Baliński

Artyści vs 2020 ~ Edyta Łukaszewska

Edyta Łukaszewska – absolwentka Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie na wydziale aktorskim. Od 2002 roku jest w zespole Teatru Nowego w Poznaniu, chociaż współpracowała z wieloma teatrami w Polsce, m.in.: Teatrem Polskim we Wrocławiu, Teatrem Dramatycznym w Warszawie, Teatrem na Woli w Warszawie, Teatrem Polskim w Poznaniu. Zadebiutowała w Teatrze Polskim we Wrocławiu rolą Grety w Przemianie F. Kafki w reż. Zbigniewa Brzozy. Pracowała u takich reżyserów jak: Eugeniusz Korin, Krystyna Janda, Waldemar Śmigasiewicz, Mikołaj Grabowski, Janusz Wiśniewski, Krzysztof Babicki, Michał Siegoczyński, Magda Miklasz, Marcin Wierzchowski, Jerzy Satanowski, Piotr Cieślak, Lena Frankiewicz, Grażyna Kania, Cezi Studniak, Agata Duda -Gracz, Radek Stępień.

Zagrała 18 głównych ról i wiele innych ról drugoplanowych oraz epizodów. Na Festiwalu Piosenki Aktorskiej w 1998 roku zajęła trzecie miejsce i otrzymała specjalną nagrodę Gazety Wyborczej, Zaiksu i ZASP-u za osobowość sceniczną i najlepszą interpretację piosenki polskiej. W 2017, na jednym z najważniejszych festiwali teatralnych w Polsce Boska Komedia w Krakowie nagrodzona została za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w spektaklu Będzie Pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk Agaty Dudy-Gracz.

W jakim momencie zastała Cię pandemia? 

Zagrałam trzy razy Porno. Kiedy władza decyduje, kim jesteś [MK: reż. Cezi Studniak, Teatr Nowy w Poznaniu], na szczęście! I następnego dnia po tym secie ogłoszono lockdown. W między czasie trwały też próby do Matki Witkacego [MK: reż. Radek Stępień, Teatr Nowy w Poznaniu].

Ale premiera odbyła się dopiero jesienią.

Tak, tak. I myśmy cały czas nie wiedzieli, naprawdę nie mieliśmy bladego pojęcia, co to będzie i kiedy znowu otworzą teatry. Była tylko mowa o tym, że na razie nie możemy grać, ale możemy próbować.

W 2020 zwolniłaś trochę, czy wręcz przeciwnie?

Teraz zaczynam zwalniać. Od paru miesięcy. Ale wcześniej nie, bo pracowałam w Radio Poznań. Robiliśmy wtedy słuchowisko Próba. To był projekt poznańskiego oddziału ZASP-u i Filipa Frątczaka razem z Piotrem Świątkowskim. Potem prowadziłam też funpage Słuchowiska na Facebooku i na Instagramie. 

W czasie lockdownu pojawił się też pomysł na Nieznaną Aktorkę? [kanał Edyty Łukaszewskiej Nieznana aktorka odpowiada na YouTube: https://www.youtube.com/channel/UCMT7_xnjF7AXrwXGB2rt8sA]. 

Nie, nie! Pomysł pojawił się dużo wcześniej, kiedy po nagrodzie na Boskiej [MK: nagroda za najlepszą rolę kobiecą na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Boska Komedia w Krakowie za rolę Jusi zwanej Ścierwą w spektaklu Agaty Dudy- Gracz Będzie Pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk] nie dostawałam zbyt wielu propozycji. Byłam bardzo rozpędzona, ale nic z tego nie wyszło. Musiałam się zatrzymać (śmiech).

A skąd w takim razie wziął się ten pomysł? Przy okazji chciałam zaznaczyć, że nie do końca zgadzam się z nazwą Twojego kanału. Nawet przeprowadziłam wśród znajomych krótką ankietę i wcale nie jesteś nieznana

Nieznana aktorka odpowiada powstała dlatego, że znam wielu cudownych aktorów, którzy kompletnie nie są znani szerszej publiczności. Siebie też uważam za taką aktorkę. Bo może jestem znana w Poznaniu, ale wyjeżdżam do Warszawy i jestem osobą anonimową.

Fantastycznie ogląda się Twoje filmy! Pewnie też dzięki relacjom, jakie łączą Cię z Twoimi rozmówcami, te spotkania są tak naturalne i pełne ciepła. 

Tak, bo to nie jest taka forma, w której ja wypytuje kogoś lub ktoś wypytuje mnie. To jest po prostu spotkanie. Gadamy sobie o tym, co nas nawzajem w sobie interesuje. Ja generalnie daję dużą swobodę, a moja kontrola jest raczej delikatna. Najważniejsze dla mnie jest, żeby ludzie, których zapraszam, rozluźnili się i byli sobą. Na przykład Misia [MK: Michał Grudziński] zapytałam czemu chciał zostać aktorem z tego powodu, że wiedziałam, że on odpowie w taki sposób, że to będzie jakieś szalone, wariackie. Jeżeli chodzi o Anię Mierzwę, to zapytałam ją o ulubiony kolor i tam żeśmy długo gadały, ale to była taka rozmowa, że nie mogłam puścić jej w całości (śmiech).

A jaki jest Twój ulubiony kolor?

Pomarańczowy i niebieski, ale ostatnio jeszcze zielony.

Podoba mi się bardzo ta niezobowiązująca formuła pogaduch w… basenie, czy garderobie!

Oj, ja bardzo lubię kicz i lubię brud. Mnie strasznie męczą te wszystkie sztywne rozmowy. Na razie jestem bezkonkurencyjna na rynku, choć nie wiadomo jak długo (śmiech). Przeczytałam ostatnio, że najfajniej jest kopiować kogoś, ale z już naprawdę dobrym pomysłem pociągnięcia tego dalej. Może będą następcy, którzy się dobrze znają na PR-e i będą potrafili to zrobić w taki sposób, że przyciągną miliony oglądających. Ale nie wiadomo, czy będzie taki luz! (śmiech)

Będzie tego więcej?

Tak, oczywiście! Ja się dopiero rozkręcam.

Skoro jesteśmy przy wideo, to porozmawiajmy może o teatrze online. Jaki jest Twój stosunek do teatru na ekranie?

Wiesz, w teatrze widz ma wolność. W teatrze widz może sobie wyłuskiwać, to co go interesuje najbardziej, to czemu chce się przyjrzeć, na co jest wrażliwy. W teatrze widz jest w procesie, nie jest bierny – no… chyba, że się uprze, ale jak chce może się odciąć od wszystkiego, od siebie samego, od świata, od kłopotów, w których jest zatopiony. Przychodzisz, siadasz i nurkujesz w zupełnie inny świat. Obecność drugiego człowieka w teatrze sprawia, że nasze energie się mieszają, łączą, spotykają, znoszą i to jest ta moc! Dlatego też, teatr nigdy nie zastyga, nie da się go zamrozić. Teatr jest rebeliancki! A obraz… jeszcze nikt nie wymyślił metody na przeniesienie tej samej temperatury, tego eteru teatralnego i tej wolności! Może musiałaby powstać jakaś nowa specjalizacja, żeby to miało większy sens. 

Dla mnie online jest dużo łatwiejszy, kiedy oglądam spektakl, który wcześniej widziałam już na żywo. Też mam jednak wrażenie, że dokumentacja spektaklu w formie wideo nie załatwia niestety sprawy. 

Nie! W ogóle! Chociaż ostatnio oglądałam przedstawienie, które mi się bardzo podobało – Ewelina płacze z TR Warszawa [MK: reż. Anna Karasińska]. Ale to był streaming i tam też kamera i szaleństwa operatorskie niewiele mogły popsuć (śmiech). Rzeczywiście się wciągnęłam i bardzo mnie to wzruszyło… takie prościutkie.

A co z tą energią, o której tak pięknie mówiłaś, kiedy grasz dla ograniczonej ilościowo widowni, do twarzy zasłoniętych maseczkami?

Dla mnie, jeśli chodzi o maseczki, to nie ma różnicy. Nie ma, dlatego że kiedy gram, to mieszam się z energią, nie potrzebuję widzieć twarzy publiczności Choć wiadomo, że na koniec, kiedy wychodzimy do ukłonów, to fajnie jest się spotkać. To ta liczebność, a właściwie jej brak przez pandemiczne ograniczenia jest przerażająca… Aczkolwiek, miałam bardzo dobre przedstawienie Porno, gdzie było 50 procent widowni i była taka energia niesamowita…. Spotkaliśmy się nawet ręka w rękę z widzem, który absolutnie mnie zachwycił! Kiedy zapytałam podczas spektaklu: kim jesteś?, to on powiedział swoje imię i nazwisko (śmiech). Ja uwielbiam takie momenty! W onlinie, to nigdy by się nie wydarzyło…

Czytałam ostatnio wywiad z Michałem Englertem i Mają Ostaszewską [Vogue Polska NR 1/2 (35-36 styczeń – Luty)], w którym Englert mówi o kinie w domu: (…) zdajemy sobie sprawę, że większość osób będzie oglądała je [MK: nasze filmy] na małym ekranie. Do pewnego stopnia tracimy kontrolę nad odbiorem. Z drugiej strony, dzięki dystrybucji cyfrowej możemy trafić do szerszego grona, kino stało się bardziej powszechne. Z teatrem online chyba jest bardzo podobnie?

Tak, tak. Myślę, że przekaz online, to jest taki sfałszowany obraz teatru. Nie da się tego porównać z doświadczeniem na żywo. Można zaryzykować takie stwierdzenie, że nie ma różnicy, albo że to wspaniale, że zasięg jest większy. Tylko, że każdy kto był w teatrze, albo kto widział to samo przedstawienie w teatrze i online zauważa ten brak temperatury, energii, tego czegoś, co cię zabiera wysoko do góry, do kosmosu. 

A planujecie w Nowym jakiś pokaz streamingowy? 

Ja bym bardzo chciała, żeby Porno miało streaming!

Streaming to wyzwanie? 

Nie! Bardziej się boję spektakli online (śmiech). Akurat streamingu Porno w ogóle bym się nie obawiała, bo jestem tam sama i wiadomo, że to ja bym prowadziła. Do Cezia mam też totalne zaufanie, on jest bardzo wrażliwy na aktora i mamy bardzo dobre porozumienie, więc pewnie byśmy się w kwestii streamingu dogadali. Ale nawet jeśli to się uda, to na Porno i tak trzeba przyjść koniecznie do teatru!

A co jest takiego w Nowym, że wypowiadasz się o nim zawsze tak ciepło?

Wiesz co, ja po prostu lubię teatr! Lubię widownię, lubię zapach kurzu, zapach kurtyny, lubię kulisy. Teatr mi się kojarzy z dzieciństwem, kojarzy mi się z miejscem, które gdzieś tam się zatrzymało, i dobrze! Teatr się zmienia oczywiście, ale jednak mimo wszystko jest oporny na pewne nowości. I na przykład bardzo bym nie chciała, żeby poniedziałek nagle przestał być wolnym dniem. Chciałabym, żebyśmy mieli szacunek do starszych aktorów, żebyśmy nie tracili tradycji spotkań, choć ona akurat jest coraz bardziej krucha. Teatr to jest takie czarodziejskie miejsce, są w nim ludzie, którzy często uciekają od innych miejsc pracy. Pamiętam Rysia –  naszego rekwizytora, który pracował w jakiejś fabryce i powiedział mi kiedyś, że uciekł z tej pracy, dlatego że go przerażali tam ludzie, a w teatrze znalazł taką niszę, gdzie czuł się dobrze i bezpiecznie. I mnie to rozczula. 

Ale dlaczego kocham Teatr Nowy? Powiem tak, ja zawsze będę kochać miejsce, w którym jestem. Zawsze będę kochać miejsce, w którym zostawiłam energię. To by było niezbyt inteligentne z mojej strony, gdybym nie lubiła miejsca, w którym jestem. Na pewno są momenty, w których mam dość, czasami jest trudno bo wszyscy jesteśmy bardzo silnymi osobowościami, ale chodzi o to, żeby być otwartym na siebie, na porozumienie. W Teatrze Nowym jestem najdłużej, ale mam na przykład takie wspomnienie z Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie kochałam panią garderobianę! Kochałam ją! To była staruszka, wyglądała jak Pani Łyżeczka, taka malutka, w okularach jak denka od słoika i obraz kiedy niesie nasze kostiumy poskładane w kosteczkę… ja nie zapomnę tego widoku. To jest bardzo wzruszające…

W Nowym też mamy super garderobiany i ja muszę o nich powiedzieć! Bo to jest część tego Teatru. Ilonka, Ania i Basia są pierwsze w kontakcie z nami i to one widzą jak ten zawód wygląda. Jak się pocimy, jak jesteśmy chorzy i musimy wyjść na scenę. Widzą nas w różnych nastrojach… To są dziewczyny, które nas łapią w kulisach, przebierają nas, są naprawdę blisko i ja sobie nie wyobrażam (a wiem, że są takie miejsca, takie teatry), żeby nie było między nami takiego ciepłego kontaktu. To jest tak stresujący zawód, że nagle ta garderobiana, to jest taka mama, to jest osoba, która cię przytuli, uspokoi. To są wspaniałe dziewczyny, naprawdę kochane! Nasi rekwizytorzy, dwa anioły, piękni ludzie – Marcin i Ula (Rysiu odszedł już na emeryturę, to też był anioł). Widać w ich zaangażowaniu, że kochają teatr, że lubią nas aktorów, a to nam dodaje otuchy i energii, kiedy próby nie idą, albo reżyser zachował się w nie najlepszym stylu. Tak też bywa. Anula od układania repertuaru, rozwiązująca wiele jeszcze innych problemów, Rafał Michalczuk – promotechnik piarowski czyni cuda, bo wiadomo, że w teatrze na promocje nie ma kokosów.

Teatr jest jeszcze nadal ludzki i wszyscy strzelamy do jednej bramki, więc staramy się – z różnym skutkiem – ale być jedną drużyną. Teatr jest rodziną, która i kocha się i nienawidzi, i się rozwodzi, i bierze ślub, tu się dzieje wszystko, a szczególnie w takich teatrach zespołowych, które mam nadzieję, nigdy nie zostaną zlikwidowane, na co politycy mają coraz większą ochotę. W takich właśnie teatrach jest szansa, żeby powstało coś naprawde wybitnego, dlatego że ludzie tu się naprawdę znają, ufają sobie i potrafią zaryzykować. Mogą też poświęcić czas na dopieszczanie przedstawień, grać je, nie są zajęci innymi projektami. O teatrze i naszych pracownikach mogłabym długo opowiadać, bo mamy całkiem niezłą ekipę, zarówno artystyczną, jak i techniczną.

Wspieraliście, wspieracie się nawzajem w Teatrze w tym trudnym, pandemicznym czasie?

Tak, choć teraz jesteśmy raczej rozdzieleni… Ci, którzy obecnie próbują, pewnie się wspierają i na pewno rozmawiają o pandemii. Bardzo nas wszystkich wspiera i opiekuje się nami dyrektor. Mamy sytuację dosyć komfortową, jeśli chodzi o artystów, teraz – w czasie pandemii – bo znam historie innych zespołów teatralnych i różnie tam bywa. Bardzo współczuję tym, którzy w czasie pandemii nie mają etatu.

Dobrze słyszeć, że macie takie wsparcie. To bardzo budujące.

Tak! Mogę podziękować i to bez żadnej kokieterii. Dzięki temu, że mam etat i dzięki temu, że jestem właśnie w Teatrze Nowym, gdzie dyrektorem jest Piotr Kruszczyński, a dyrektorem administracyjnym Jacek Nadarzyński (nie wiem jakby było z innymi dyrektorami), to nie boję się o rachunki, czy o to, że nie przetrwam następnego miesiąca… Akurat w naszym teatrze nie jest źle, aczkolwiek wiadomo że się boimy i chcemy już pracować, grać przedstawienia, spotykać się z publicznością. Zależy mi na tym bardzo i już przebieram nogami z niecierpliwości! Już się nie mogę doczekać, kiedy znowu wejdę na scenę i stworzę nowe istnienie.

Jestem w bardzo dobrym wieku, mam mnóstwo energii, otwartości na nowe i nie chcę tego tracić na czekanie. Myślenie o tym, co będzie, czy politycy otworzą teatry, a jak otworzą, to czy ich znowu nie zamkną, dobija mnie… nie wiem dlaczego nagle teatry są teraz najbardziej niebezpiecznym miejscem w Polsce. Zadziwiające… Nie potrafię tego zrozumieć, że to akurat ozonowane teatry, gdzie uważnie przestrzega się wszystkich obostrzeń, gdzie wszyscy mieliśmy testy tak łatwo się zamyka.

W  ,Porno”, w genialnej roli, której z całego serca gratuluję, wychodzisz po oklaskach z manifestem dotyczącym decyzji Ministra Kultury w sprawie Teatru Polskiego we Wrocławiu, Starego w Krakowie. Apelowałaś wtedy o stawianie czoła i wspieranie wolności polskiego teatru. W październiku 2020 widziałam Cię na Placu Wolności na proteście kobiet przeciw decyzji TK w sprawie aborcji, a na jednym z filmów Nieznanej aktorki masz przypiętą do koszulki błyskawicę – symbol strajku kobiet. Słowem, nie jesteś obojętna. 

Oczywiście, że nie! Wiesz, Porno powstało z mojej inicjatywy i manifest był także moim pomysłem, ja jestem za niego w pełni odpowiedzialna! Ten spektakl, jest takim moim lękiem… moim lękiem, który zaczął się materializować. Dokładnie wtedy, kiedy rozpoczęliśmy próby, zaczęły się problemy w Teatrze Polskim i za chwilę w Teatrze Starym. Dotknęła nas ta sytuacja z Czarkiem Studniakiem, reżyserem Porno, kiedy władza decyduje, kim jesteś, bezpośrednio. Nasze przedstawienie było o tym, o sytuacji,  kiedy system ogranicza wolność artysty i wolność człowieka. Mieliśmy świadomość, że nie robimy przedstawienia, które jest wykonem aktorki (ja bardzo pilnowałam, żeby tak nie było), a opowiedzeniem historii. Chodziło o pokazanie potrzeby – tak wielkiej – zatrzymania wolności i nauczenia się z nią żyć. Bo mam wrażenie, że my nie potrafimy żyć w wolności, że wolność jest o wiele trudniejsza niż systemy totalitarne. To jest przerażające! Takie są moje wnioski… że większość ludzi woli żyć w zamordyzmie, dlatego że w wolności trzeba myśleć, dokonywać wyborów i brać za nie odpowiedzialność, i co ważne – dawać wolność innym, a to jest w moim poczuciu bardzo dojrzałe i trudne do zrealizowania. I teraz nie chodzi o to, żeby się przepychać ze swoimi koncepcjami na wolność, ale komunikować, na ile pozwalamy komuś wejść w swoją sferę wolności i na odwrót. Żyjąc tak, jak mi się podoba, muszę mieć świadomość, że mogę ingerować w czyjąś wolność, że uważność na drugiego człowieka jest najistotniejsza w relacji.

Co do polityki… ja nie jestem znawcą, ale interesuję się tym, co w polityce  się wydarza, chodzę na wybory, nie jest mi to obojętne. Dlaczego? Dlatego, że uważam, że polityka to nasze życie, to jest jakość naszego życia i nie można się od niej odcinać.

Wolność… nie jest nam dana na zawsze.

Broszkę natomiast dostałam od wspaniałej Aliny Sułkowskiej. Jest miedziana, a ja miedź kocham prawie tak jak bursztyn, bo jest nieoczywista, dużo ciekawsza niż złoto i charakterna! Alina napisała też książkę Zapiski z czekoladowego pamiętnika, do której robię audiobooka. Zapraszam do nabycia tej pozycji, jest przepięknie wydana, pachnąca! Można pocierać strony i wąchać czekoladę. Cudna!

Domyślam się, że po intensywnej pracy nad postacią, taką jak Porno, emocjonalnym zaangażowaniu, pojawia się potem potrzeba jakiegoś odreagowania, czy wyciszenia, jak to u Ciebie wygląda? 

Spokój na pewno odnajduję w medytacji, praktykuję Karma Kagyu od kilkunastu lat. Uszczęśliwia i wycisza mnie też przyroda, dlatego tak cieszy mnie ta moja ostoja na Mazurach, czy to, że w domu w Poznaniu czeka na mnie mój mężczyzna. Skupiam się na tym, co jest teraz, chcę zauważać te momenty, w których jestem szczęśliwa, a jest ich coraz więcej i to nie jest związane z moją pracą zawodową, bo w Teatrze przez ostatnie trzy lata dostałam dwa epizody (które też są cennym doświadczeniem). Wymyślam sobie zajęcia. Pandemia zatrzymała realizacje paru moich pomysłów na siebie.

Skoro już wspomniałaś o Mazurach! Tęsknisz za tym miejscem teraz jakoś bardziej?

Tak… Myślę, że prędzej czy później tam wrócę. Wiesz, ja się urodziłam na Mazurach, tam spędziłam całe swoje dzieciństwo, stawiałam pierwsze teatralne kroki. Tak samo zresztą jak Czarek Studniak. Dorastaliśmy razem, działaliśmy w Szczycieńskim Domu Kultury, chodziliśmy na różne warsztaty aktorskie, robiliśmy spektakle! Mój debiut to była Kózka w jakiś pastorałkach (śmiech).

Ja uwielbiam Mazury, dużo jezior, dużo lasów, kocham je za to, że są takie dzikie! Dobrze się tam czuję. Wśród natury zapominam, że jestem aktorką, jestem w stanie wreszcie odpocząć. Natura mnie bardzo uspokaja. Na Mazurach spędziłam ostatnio cały kwiecień i początek maja. Przeżyłam cudowne chwile też z tego powodu, że mieszkam na terenie Rezerwatu Galwica, gdzie żyje mnóstwo gatunków ptaków! I to jakie nagrania ja tam zrobiłam, to jest istne szaleństwo! Tam są ptaki, które śpiewają w nocy! Wyobraź sobie te symfonie, które trwają 24 godziny na dobę! Symfonie, nie jakieś tam parę śpiewających ptaszków. Moja mama mi o tym opowiadała, ale ja pierwszy raz to przeżyłam. To było niezwykłe doświadczenie, a mogłam być tam w tym czasie tylko dzięki pandemii tak naprawdę, bo najczęściej wtedy gramy i to bardzo dużo gramy.

Zauważyłaś jeszcze jakąś wartościową zmianę, coś jeszcze się udało, zmieniło w czasie pandemii?

Dzięki pandemii zrealizowałam wreszcie pomysł na ramówkę/domówkę NAO, czyli  Nieznana Aktorka Odpowiada. Pomyślałam, że może to jest dobry moment, żeby w końcu zrealizować pomysł, który chodził mi po głowie od dwóch lat. Zastanawiałam się, czy Nieznana Aktorka opowiada, czy odpowiada i nawet miałam pomysł, że będę to co chwilę zmieniała. Ale Nieznana Aktorka Odpowiada mi odpowiada dlatego, że jest tytułem dosyć prowokacyjnym. Bo nieznana aktorka – czyli anonimowa – jest pod gradobiciem pytań i w dzisiejszych czasach jesteśmy pociągani do różnorakich odpowiedzialności (śmiech). I ten zbitek słów mnie bardzo bawi. Po prostu mi ten tytuł pasuje (śmiech).

I prócz tego, że jest zabawny, stoi – jak dla mnie – w dużej kontrze do kultu jednostki.

Tak, tak! Zauważyłaś to! Dokładnie tak!!!

Chciałam zapytać jeszcze o lektorowanie, o którym piszesz na swojej stronie internetowej [https://edytalukaszewska.pl/]. To druga obok aktorstwa pasja? 

Tak. To moja pasja. Uważam, że nie urodziłam się z wyjątkowym, przyciągającym słuchacza głosem. Mój głos budził się i rozwijał razem ze mną. Traktuje go jak istotę, o którą trzeba dbać, przyjaciela, który jest moim lustrem. Praca z głosem to moja wielka pasja. Głos może wiele opowiedzieć o człowieku. Praca lektora jest dla mnie magiczna i fascynująca.

Na swoim Facebooku napisałaś: Just relax < Jestem kimkolwiek myślicie, że jestem. Nie robi mi to żadnej różnicy > Drukpa Kunley. Motto, czy komunikat dla tych, którzy liczą, że się czegoś z tego Facebooka o Tobie dowiedzą?

Drukpa Kunley był indyjskim  joginem, wędrownym adeptem tantry i medytacji. Żył w latach 1455-1529. Można o nim poczytać w książce Szalony Jogin Drukpa Kunlej, a cytat znaczy  dla mnie tyle, że jesteśmy tym, czym chcemy być, niezależnie od opinii innych. Ludzie mają różne koncepcje na temat innych, a zapominają o sobie, o swoim rozwoju, a w moim poczuciu tylko na to mamy wpływ. Nie zmienimy i nie poznamy w pełni drugiego człowieka, ale możemy tę swoją energię zużyć na rozpoznanie siebie. Bez trwonienia jej na często mylne i niekompletne opinie na temat innych ludzi. Bo to jest oczywiste, że ludzie będą o nas mówić i wkładać nas w coraz to inne szufladki. A człowiek jest żywą promieniującą i zmieniającą się energią! Nie ma sensu zamykać go w jakiejś ograniczającej, martwej koncepcji. 

Ktoś może powiedzieć o mnie ładna, ktoś inny, że brzydka, głupia lub mądra, egoistyczna lub współczująca. I co z tego? Istotne jest to co się wydarza pomiędzy mną samą, pomiędzy tą co myśli, że istnieje i myślami, które pędzą jak szalone często bez składu i ładu. Czasami też myślę o sobie źle, albo dobrze. To się nieustająco zmienia. Robię to, co uważam za najlepsze dla siebie, a na innych staram się być uważna. Z różnym skutkiem, bo nie jestem doskonała, uczę się, nieustająco uczę się być, żyć, uczestniczyć i doświadczać świata. 

Ale czy to znaczy, że jestem albo taka albo taka? Wiem jedno. Wszystko się zmienia i to ode mnie zależy, czy te zmiany będą dobre, czy pouczające na przyszłość. To jest niekończąca się opowieść (śmiech).


zdjęcie główne: Katarzyna Drejling Fotografia

Ja jestem Hamlet

Muszę zacząć od tego, że tekst ten powstawał w wielkim trudzie i minęła chwila, zanim ustaliłam dlaczego. Otóż zdałam sobie sprawę, że po spektaklu Będzie pani zadowolona, czyli rzecz o ostatnim weselu we wsi Kamyk, który Agata Duda – Gracz zrealizowała w Poznaniu w 2017 roku, najzwyczajniej wpadłam w pułapkę wysokich oczekiwań. I bądźmy szczerzy, oczekiwań okrutnie trudnych (niemożliwych?) do spełnienia. Kamyk to przedstawienie fantastyczne ze wszech miar — tak w warstwie artystycznej, estetycznej, przekazie, jak i absolutnie dojmujące, pozostające pod skórą na długo. Realizacja kolejnego spektaklu, w tym samym teatrze, dla tej samej publiczności, mierzenie się z pozostawionym tu artystycznym majstersztykiem, to arcytrudne i pewnie na wskroś stresujące zadanie. Dlatego też postaram się odciąć wrażenie po Kamyku i skupić na Hamlecie. Bez porównywania, bo w owym, Ja jestem Hamlet, który przecież nie jest złym spektaklem, wypadłby raczej blado.

 Ja jestem Hamlet, to nie pierwszy dramat Szekspira, którym postanowiła zająć się Agata Duda – Gracz. Po adaptacjach Romea i Julii oraz Otella i spektaklach inspirowanych Burzą (Po burzy Szekspira), czy Troilusem i Kressydą (Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej), przyszedł czas na Hamleta, czyli najczęściej wystawiane na świecie dzieło Szekspira. Ciekawe jest to, że spektakl wyrósł z awersji do duńskiego księcia — w jednym z wywiadów Agata Duda – Gracz, która jest reżyserką, autorką tekstu, scenografii i kostiumów do spektaklu, przyznała że Hamlet to postać, której szczerze nie znosi.* Po spektaklu znienawidzą go także ci, którzy pozostawali dotąd bezstronni. Ale do tego  wrócę zaraz. Po kolei.

ja_jestem_hamlet_13

Przestrzeń w spektaklu to teatr/świat w rozsypce, permanentnej awarii, świat w remoncie, pod folią malarską i gruzem, ciemność. Nie tylko scena i widownia, ale dosłownie cały teatr/pejzaż (foyer, bar, klatki schodowe, wejście do toalety) aż po sufit/horyzont, przykryte są czarną folią. Organizacja, którą starają się wdrożyć aktorzy zanim jeszcze publiczność weszła na widownię, przynosi skutek odwrotny. We foyer panuje dekoncentrujący chaos. Ktoś krzyczy, że mają podejść do niego osoby z rzędów siedem, osiem i dziewięć, ktoś inny krzyczy, że z trzeciego, kolejny przywołuje publiczność z balkonu. Przebiega ktoś przebrany za polskie godło. Gwar tu i dezorientacja. Ktoś tu próbuje zarządzać, ale nie wiadomo po co i dlaczego. Przecież byśmy sobie poradzili… Już za chwilę okaże się, że to tylko preludium.

Publiczność podzielona rzędami na dramaturgów, aktorów i krytyków bierze udział w próbach do Hamleta w reżyserii młodej gwiazdy, Ediego. Ja jestem Hamlet wydarza się zatem w dwóch rzeczywistościach równolegle. Jedna, to przygotowania do spektaklu, ćwiczenie ról i scen, swoisty przekrój przez zakulisowość teatru. Teatru nieszczerego, megalomańskiego, pysznego, którego ma się dość, który swoją powierzchownością i arogancją przyprawia o mdłości. I druga przestrzeń — ta poza próbami, w której wydarza się wszystko to, co międzyludzkie — pełen wachlarz emocji i bezrefleksyjność…

ja_jestem_hamlet_12

Tu zaczyna malować się właściwy pejzaż zdarzeń, kalejdoskop charakterów obnażający to, co w ludziach złe, co zatruwa codzienność i współżycie… i sztukę. To traktat o samym teatrze, ale także wnikliwe studium przypadku ludzkiego. Genogram pogardy, diagnoza agresji i egoizmu. Projekcja tego, co w nas najgorsze i co wyplute na zewnątrz, turbuje wszystko czego dosięgnie.

Upokorzenie

Taki jest Edi/Hamlet (wspaniały w tej roli Michał Kocurek) — rozhisteryzowany, w ciągłym procesie twórczym, który nie wiadomo co oznacza i co z niego ma wynikać, doktryner. Nieszczery i szalony. Agresywny i pozbawiony szacunku do czego- i kogokolwiek. Przekonany o swojej wyjątkowości. Poniża aktorów, doprowadza ich do płaczu. Słowem, zarządza ich emocjami. O stosunku do Ediego nie decydujemy jednak od razu. Twórcy spektaklu igrają z nami. Na początku bowiem współczujemy Ediemu — młodemu, zdolnemu, trochę zagubionemu chłopakowi, który na swoje nieszczęście skażony jest niezdrową relacją z ojcem. I swoją drogą, koniec końców zastanawiamy się kogo nie znosimy bardziej — Ediego, czy jego ojca, Arkadiusza (Ildefons Stachowiak) — zadufanej w sobie teatralnej gwiazdy, która to siłę do życia czerpie z upokarzania tak syna, jak i reszty świata.

Rozbuchane ego

Keif (Mariusz Zaniewski) nadęty, megalomański aktor; Marzena (Anna Langner) — prożna, zakłamana scenografka; Szrama (Jan Romanowski) — ,,przerastający talentem Szekspira”, dramaturg; Leokadia (Antonina Choroszy) — wyniosła matrona teatru, z najlepszymi pomysłami na chwytliwą sztukę: Gertrudę zagra mężczyzna, a może jakiś amator z upośledzeniem umysłowym. Słowem, rozhisteryzowana banda aroganckich artystów.

Powierzchowność

Krytycy, których twórcy diagnozują za pomocą nadużywanych w recenzjach ,,słów z waty”: transparentność, totalny, bezkompromisowy, dekonstrukcja; Żorżeta (Małgorzata Łodej – Stachowiak) — głos tych, którzy wiedzą wszystko o wszystkich, gdzie w parze z ocenami nie idzie analiza, ani empatia; efekciarskie sceny z prób do Hamleta Ediego, których zadaniem jest zrobić wrażenie; aktorzy o szerokiej skali emocji.

ja_jestem_hamlet_11

Egoizm

Aktorki z zespołu (Czuja — Julia Rybakowska, Bubu — Marta Herman, Amba — Alicja Juszkiewicz), które chętnie wezmą rolę Ofelii odziedziczoną po swojej koleżance (Dżesika — Anna Mierzwa), która poniżona publicznie przez Ediego wylądowała w szpitalu. Edi, Arkadiusz, Marzena, itd… egoizm cechuje ich wszystkich.

Tyle dobrego, a nie wspomniałam jeszcze o szukaniu ukojenia w alkoholu (Żaba — Bożena Borowska – Kropielnicka), czy znerwicowaniu (tu absolutnie fenomenalna w roli inspicjentki Iwony — Dorota Abbe)

Ja jestem Hamlet, to wspaniały zespół Teatru Nowego w Poznaniu, piękna muzyka autorstwa Łukasza Wójcika. To również aktualność Szekspira (pozbawionego jedynie rymów i specyfiki epoki). A co mniej przyjemne — bodzieć wywołujący ważne choć trudne pytania: czy wszyscy musimy być wyjątkowi? Czy za przeciętność należeć powinno się wykluczenie? Dlaczego jest tak, że ludzie czują się predysponowani do zarządzania emocjami, życiem innych? … Dlaczego ktoś sądzi, że ma prawo do słów: Strzeżcie się, zwykli ludzie, szarzy ludzie, bez tego czegoś w środku, zwyczajni ludzie, normalni, przeciętni zjadacze chleba, ludzie – ciułacze codzienni, strzeżcie się, ludzie – tak zwani wszyscy obywatele, ludzie – rodacy, sąsiedzi, bracia, jak każdy ogół w większości!
Ja jestem Hamlet, co wam dupska skopie czarownie, aż wam bebechy wyjdą przez wszystkie otwory wasze!
Ja jestem Hamlet, co się wam dobierze do wszystkiego, co wasze, a wszystko, co wasze, jest do dobrania się przeze mnie, bo ja wiem i znam was aż za dobrze! Miernoty nijakie i ni takie, ni siakie!
Ja jestem artystą, który się ponad waszym “niczym” unosi i pęcznieje sobą, czyli istotnością ponad wszelką wątpliwość! Ponad nijakością waszą i celem, który wam się wydaje ważny, ale jest bez znaczenia dla mnie, czyli – jest bez znaczenia w ogóle!
(…)
Nastał czas Hamletów! Pie***lcie się więc, umięśnieni koledzy ze szkoły, i wy, dziewczyny w złośliwie cielistych podkolanówkach, znajomi rodziców, mentorzy i wy, portrety noblistów gapiące się na mnie ze ścian sal wykładowych! Teraz ja!
Ja jestem Hamlet i wyreżyseruję wam taki świat, na jaki zasłużyliście!**

Zostawiam z tym Was i siebie, bo to refleksja, która przyda się nam wszystkim.

* Najważniejsi są aktorzy rozmowa Magdaleny Rewerenda z Agatą Dudą-Gracz [w:] Kultura u podstaw

** A. Duda – Gracz List do postaci Ediego [w:] Program do spektaklu

fot. Jakub Wittchen

Pan Tadeusz czyli ostatni zajazd na Litwie

Pan Tadeusz jest premierą inaugurującą 95 – lecie Teatru Nowego w Poznaniu, ale to nie pierwsza adaptacja tego dzieła przez profesora Grabowskiego, którą mieli okazję oglądać Poznaniacy. W 2013 roku spektakl produkcji Teatru Starego w Krakowie wystawiony został w Teatrze Polskim podczas Spotkań Teatralnych Bliscy Nieznajomi.

Czesław Miłosz powiedział kiedyś o Panu Tadeuszu Adama Mickiewicza, że jest to poemat metafizyczny mówiący o równowadze, porządku świata, w którym Soplicowo jest ogrodem Pana Boga. Pan Tadeusz w wydaniu Mikołaja Grabowskiego nie skupia się na tajemnicy i krzepieniu podupadłych polskich serc. Raczej odziera tekst z jego epopejowości. Wyciągając z niego na pierwszy plan humor, mocno ironizując, stawiając na komizm, śmiech i farsę, tworzy parodię romansu i kryminału. Oczywiście przy współpracy z fantastycznym zespołem aktorskim Teatru Nowego.

Jeśli już mowa o romansie, to oczywiście z udziałem Telimeny, Zosi, Tadeusza i Hrabiego!

Telimena (w tej roli wspaniała Anna Mierzwa) to kobieta dojrzała, pewna siebie, świadoma swoich walorów i atutów, także tych fizycznych, których nie kryguje się wykorzystywać. Jest zadziorna a jednocześnie namiętna i kochliwa, to intrygantka lawirująca między objęciami Tadeusza i Hrabiego. W dużym dekoldzie, na wysokich, czerwonych obcasach. Nie wiem tylko co by na to powiedział Mickiewicz, który przy tworzeniu Pana Tadeusza, czerpać miał z wątków autobiograficznych. I tak w postaci Telimeny na przykład, ukryć cechy, postawy i stosunek do swojej żony — Cecylii…

Zosia (świetna Alicja Juszkiewicz) u Grabowskiego jest zwykłą, wiejską dziewczyną, której raczej brak manier i dystyngowania. Wychowana z indykami i włażąca na drzewa. Przedstawienie Zosi w ten sposób, tworzy przezabawną polemikę i zmienia utarte (także przez ekranizację Pana Tadeusza, Andrzeja Wajdy) wyobrażenie Zosi — naturalnej, zgrabnej i zwiewnej nimfy. W spektaklu, daleko tej kreacji do złotowłosej Alicji Bachledy-Curuś i pojęcia damy, a już na pewno daleko do pojęcia kochanki. Kontynuując zaś wątek autobiograficzny wieszcza, w literackiej Zosi upatruje się zafascynowania Mickiewicza Ksawerą Deybel, z którą poeta miał wieloletni romans.

1YWpJWpQ

Podatny zaś na zaloty dużo starszej od siebie i dojrzałej Telimeny oraz urodę nieopierzonej jeszcze Zosi, Tadeusz, to debiut aktorski nowego aktora Teatru Nowego, Jana Romanowskiego, który radzi sobie z tą rolą koncertowo. Tadeusz w jego wykonaniu bez wątpienia zapada w pamięć. W przeciwieństwie do tego z epopei, gdzie choć stanowi tytułowego bohatera, zdecydowanie nie jest najważniejszą, ani najbardziej barwną postacią utworu. W spektaklu, Młody Soplica to dziecinnie zdziwiony, zachwycony wszystkim i wszystkimi, zadziorny chłopak, któremu wydaje się być już dojrzałym mężczyzną. W miłości niezdecydowany, za to w sprawie kawy ze śmietanką (absolutnie prześmieszna scena) już tak!

Hrabia to kolejna świetna kreacja aktorska, tym razem Mateusza Ławrynowicza. Postać podatna na wpływy, romantyczna i wrażliwa, zdecydowanie bardziej obyta wśród szlachty i kobiet niż Tadeusz.

Co do kryminału, to postaciami wokół których buduje się największe napięcie, są oczywiście ksiądz Robak (Mariusz Zaniewski) i Gerwazy (Ildefons Stachowiak). I te role, to kolejny przykład aktorstwa na naprawdę wysokim poziomie! Spowiedź Jacka Soplicy w drugiej części spektaklu, przedstawienie przez Zaniewskiego w tym krótkim monologu całej skomplikowanej konstrukcji biograficznej postaci, syntezy zbrodniarza i pokutnika, a wcześniej także cichego konspiratora, to duży aktorski sukces. Podobnie zresztą, jak atmosfera niepokoju i napięcie budowane przez Stachowiaka.

eqkOgPIQ

W odpowiedni nastrój wprowadza również scenografia spektaklu (Jacek Ukleja). To surowe wnętrze, powiedzieć można, że w stanie deweloperskim. Ledwo co wylana betonowa posadzka, wybielone ściany, w rogu betoniarka, w centrum sceny rusztowanie. Z boku sceny, pod rusztowaniową siatką ochronną znajduje się zespół kameralny, który gra muzykę na żywo. Tu dzieje się cała akcja, to Soplicowo – pomieszczenie w budowie, w które trzeba włożyć jeszcze sporo pracy by doprowadzić je do stanu wygodnego użytkowania. A opisywana przez Mickiewicza i hiperbolizowana przez Grabowskiego duma, pycha, warcholstwo i skłonność do kłótliwości polskiej szlachty raczej w tym nie pomaga. Budowa na scenie jest podkładem do grzybobrania, polowania, jest kościołem, jadalnią, karczmą Jankiela, lasem, łąką i świątynią dumania. Miejscem, które tworzy tło do fantastycznych aktorskich ról. To one, poza lekkością, której nadał epopei Grabowski, są największym, zdecydowanie najmocniejszym aspektem spektaklu.

Pan Tadeusz Mikołaja Grabowskiego na pewno nie jest artystycznym arcydziełem, nie jest też odkrywczy, ale jest zbawiennym, zabawnym oderwaniem od epopejowości dzieła, jego drugim, zdecydowanie bardziej humorystycznym dnem. Przekonuje, że nie taki wieszcz i 13-zgłoskowiec straszny jak go malują.

fot. Jakub Wittchen

Kanapka z Człowiekiem

Las czarnych, otwartych parasolek, kobiety śpiewające utwory Jacka Kaczmarskiego i wizualizacje w tle, po lewej stronie orkiestra pod kierownictwem Jacka Skowrońskiego, po prawej kącik z magnetofonem na kasety, stolikiem, fikusem i herbatą w szklance z metalowym koszyczkiem oraz Marcin Januszkiewicz jako alter – ego Kaczmarskiego. Czyli Kanapka z Człowiekiem Jerzego Satanowskiego.

Jacek Kaczmarski, którego piosenki w nowych aranżacjach muzycznych zaprezentowano w najnowszym spektaklu Teatru Nowego w Poznaniu — Kanapka z Człowiekiem, to mistrz słowa, metafory, poezji śpiewanej, kompozytor, artysta z ogromnych dorobkiem, autor znanej chyba wszystkim Polakom pieśni Mury. Zaczął tworzyć w latach siedemdziesiątych XX wieku, a jego teksty szybko stały się synonimem walki z komunizmem. Podczas stanu wojennego, głosem antykomunistycznej opozycji byli głównie mężczyźni. Po niespełna 30 latach od wyzwolenia się Polski spod czerwonego reżimu, na nowo przywołane utwory Kaczmarskiego, okazują się być przerażająco aktualne. Tym razem jednak głos oddano kobietom (jak powiedział o nich w jednym z wywiadów Jerzy Satanowski — wdowom pamięci po Kaczmarskim), parasolkami — symbolem solidarności kobiet w walce z próbami ograniczenia przez polityków ich praw — nawiązując do Czarnego Protestu. W Kanapce…, kobiety te, to obdarzone świetnymi głosami, wyraźne i autentyczne w swoich interpretacjach: Pamela Adamik, Bożena Borowska – Kropielnicka, Karolina Głąb, Oliwia Nazimek oraz Agnieszka Różańska.

kanapka_z_czlowiekiem

Spektakl ma formę koncertu, podczas którego zaśpiewane zostały 22 piosenki. Wśród nich te najbardziej, z dorobku Kaczmarskiego, znane: Obława, Nasza Klasa, Dzieci Hioba, czy wspomniane już Mury. Oś inscenizacyjną spektaklu stanowi połączenie pieśni z wizualizacjami Justyny Bieleckiej, prostym ruchem scenicznym polegającym jedynie na zmianach miejsc przez aktorki oraz wtrąceniami narratora — Marcina Januszkiewicza, komentującego poezję Kaczmarskiego z pokojowej przestrzeni po prawej stronie sceny, fantastycznie interpretującego także kilka z piosenek. Tu wspomnieć należy przede wszystkim mistrzowskie, emocjonalne, nie trącące tkliwością wykonanie przez niego utworu Raj. Słowem, bardzo oszczędna w środki realizacja. Z tym, że ta prostota jest tu uzasadniona, najważniejsze bowiem są język, rytm i rym, emocje towarzyszące interpretacjom oraz fakt ich nieprzerwanego (a może na powrót?) obowiązywania. Wspomniane wizualizacje stanowią tło i komentarz nawiązujący do kolejnych utworów. Są to między innymi obraz Edwarda Muncha Krzyk, Rozstrzelanie Andrzeja Wróblewskiego, czy Alegoria Malarstwa Jana Vermeera. Przywołane w kontekście tych obrazów utwory, noszą te same, co płótna tytuły i stanowią ich poetycką interpretację. Kostiumy Joli Łobacz  kolorem, charakterem, czy wprost — nadrukiem także nawiązują do obrazów, tworząc   wraz ze śpiewem i wizualizacjami sugestywną całość.

kanapka_z_czlowiekiem_9

Poezji Kaczmarskiego nie sposób interpretować w oderwaniu od kontekstu społeczno – politycznego. Wydaje się więc naturalnym komentować przywołane w Kanapce… utwory w odniesieniu do obecnych realiów politycznych i podziału Polaków. Interpretacja Bajeczki z perspektywki o malutkim tyranku, który to został prezydentkiem, staje się więc zaskakująco i okrutnie, niemal dosłowna. Pozostaje zatem zanucić wersy Obławy z nadzieją na zjednoczenie, w którym leży siła niezbędna by wpływać na bieg wydarzeń:
Nie dajcie z siebie zedrzeć skór! Brońcie się i wy!
O bracia wilcy! Brońcie się nim wszyscy wyginiecie!

fot. Jakub Wittchen

 

Porno

–  Pamięci rewolucji.
– Którą rewolucję masz na myśli?
– Wiem tylko o jednej jedynej. O tej, kiedy moje ciało wyzwoliło się spod brzemienia czasu i niezależnie ode mnie cieszyło się sobą.

To motto dramatu, które rozbrzmiewa w holu przed rozpoczęciem spektaklu, powtarzane jak mantra. Nie sposób go pominąć, tak jak nie sposób zignorować spektaklu w reżyserii Ceziego Studniaka.

Porno to tytuł spektaklu i pseudonim bohaterki jednocześnie. Porno przybija, Porno emocjonalnie zużywa i przeciąża. I sami wybierzcie, czy mówię o postaci, czy o spektaklu w ogóle, a każda odpowiedź będzie prawidłowa. Stwierdzicie zatem: eee, czyli nie warto! Otóż warto! Bardzo warto. Bo to jeden z tych spektakli, który odkłada gdzieś w pamięci, na długo pozostającą, wymagającą zastanowienia, w jakiś sposób dręczącą myśl. Jest to wymagający emocjonalnie teatr, którego nie powinniśmy się jednak bać. Zachęcam do stawienia mu czoła i nocnych analiz.

Porno to monodram, jedno z najtrudniejszych (jeśli nie najtrudniejsze) i najbardziej ryzykownych w sztuce aktorskiej, zadań, łatwo się na nim wyłożyć. Edyta Łukaszewska poradziła sobie z nim jednak fantastycznie. Postać przez z nią grana była angażująca, ciekawa, ekscytująca. Aktorce udało się uniknąć natarczywości i uciążliwej hiperbolizacji, niepotrzebnego i taniego efekciarstwa. Świat, który stworzyła na scenie, jest wartki, pociągający i uniemożliwiający obojętność. Po prostu dobra robota!

porno_10

Akcja spektaklu osadzona jest na Węgrzech, w czasie reżimu komunistycznego, poniżającej inwigilacji i cenzury. Porno, to pseudonim nadany przez służby bezpieczeństwa aktorce, której winą jest odgrywanie gdzieś w przestrzeni miasta przedstawień dla bezdomnych dzieci i dokarmianie ich. Postać grana przez Łukaszewską jest wielowymiarowa, wielowarstwowa. Raz irytuje, zaraz jej współczujemy, infantylna i dojrzała jednocześnie, niespokojna i nadpobudliwa, stawiająca opór i pogodzona z losem. Trudne to wyzwanie, zakończone sukcesem.

Jej rola ma nieuporządkowaną strukturę, jest zbitkiem myśli, wspomnień, przemyśleń, odgrywanych rozmów i ilustracji doświadczeń. Sceny dotyczące przedstawień, które  Porno gra dla dzieci, rozmów z sąsiadem, teściową, czy jej przemyśleń wydarzają się wewnątrz ustawionego w centrum sceny sześcianu – klatki (tak jakby Porno była więźniem przypisanego jej i odgrywanego bez jej zgody losu).  Przesłuchania natomiast mają miejsce na tle trzech ścian klatki, przy metalowym stoliku i pomalowanej farbą olejną, ściany. I to to miejsce, te wydarzenia, przesłuchania pozbawiające kobietę człowieczeństwa, odzierające, przez aparat władzy, z godności mają charakter porno – podniety. Nie nagie ciało aktorki, które w pierwszej scenie przedstawia nam rozkładając jego budowę na czynniki pierwsze, nie jej egzaltacja są dla kogokolwiek erotycznie pobudzające. To obsceniczne, chore sprawowanie kontroli, inwigilacja, tępienie wyimaginowanego zagrożenia i dyktatura jest największym, ułomnym, patologicznym i perwersyjnym stymulantem władzy.

porno_9

W miarę postępowania kontroli, okrutnych przesłuchań i zatracania się Porno w niemożności, klatkę wypełniają spadające przez rurę umocowaną przy suficie, maskotki, by ostatecznie przykryć sobą, wchłonąć kobietę bez reszty. To wymowne, bardzo dosłowne rozwiązanie sceniczne nawiązuje po trochu pewnie do infantylności Porno, jednocześnie unaoczniając przytłaczające, nieme, społeczne przyzwolenie, wydawałoby się niewinne działania, komentarze, które pomnożone przez setki potrafią osiągnąć efekt druzgocący. To symbol narzędzi do sprawowania przez partię kontroli, w postaci pluskiew, agentów, przemocy. Nie dajmy się zatem zwieść pozornej toporności tej pluszowej przenośni.

porno_8

Porno, która chce jedynie żyć, żyć swoim życiem i na własnych zasadach, w końcu przegrywa. Jej ciało i skołatany umysł nie wytrzymują natarcia. Kontrola, reżim tym razem wygrywa. Śmierć daje dziewczynie poszukiwany przez nią kolor i wolność. Przynajmniej w to chcemy wierzyć…

…moje ciało wyzwoliło się spod brzemienia czasu i niezależnie ode mnie cieszyło się sobą.

Po zakończeniu spektaklu, Edyta Łukaszewska przerywa oklaski, mówiąc że nie spodziewała się, że tekst, który chciała zagrać już na trzy lata przed premierą (czyli aż osiem lat temu) stanie się kiedykolwiek tak aktualny, jak w dniu premiery (30 września 2016 – przeddzień Czarnego Protestu) i pozostanie bieżący do dziś. W tym miejscu wspomniała o zniszczonym przez Ministra Kultury Teatrze Polskim we Wrocławiu,  Teatrze Starym w Krakowie, cenzurze politycznej, ideologicznej przemocowości w sferze teatru. Apelowała o stawianie czoła i wspieranie wolności polskiego teatru. Apeluję i ja.

 

fot. Materiały Teatr Nowy w Poznaniu

%d blogerów lubi to: