Platforma Bałkany – idiom tegorocznego Festiwalu Malta prócz treści, których się spodziewaliśmy, okazał się być także pomostem do rozmowy o sytuacji politycznej, nie tylko w krajach byłej Jugosławii, ale także tu, w Polsce.
Przed rozpoczęciem Malty, ale już po premierze Klątwy w Teatrze Powszechnym w Warszawie (chronologia ma tutaj znaczenie kluczowe) Festiwal pozbawiono dotacji w wysokości bagatela! 300 tysięcy złotych. Kto choć trochę interesuje się tym, o czym obecnie huczą media wie, jaki był tego powód – Oliver Frljić – kurator Malty i reżyser kontrowersyjnej, nieakceptowanej przez szeroko rozumianą prawicę, Klątwy. Frljić na znak protestu przeciwko cenzurze i ograniczeniom artystycznej wolności, do Poznania nie przyjechał, a presja ze strony polityków przyniosła odwrotny od zamierzonego, skutek – Frljić kuratorem pozostał, brakujące środki zebrano w akcji crowdfundingowej Zostań Ministrem Kultury, a widownia na Turbofolku zapełniona została po ostatni centymetr przestrzeni na schodach i podłodze. Pozostał za to duży niesmak, poczucie bezprawia i braku jakiejkolwiek przewidywalności.
Wspomniany Turbofolk, to spektakl chorwackiego Teatru Narodowego w Rijece, którego tytuł to nazwa bardzo popularnego w latach 90. XX wieku, zwłaszcza podczas wojny na Bałkanach, kierunku muzycznego łączącego w sobie elementy folkloru, techno i wpływów orientalnych. To absurdalne patriotyczne disco zagrzewać miało do walki i stanowiło ważny nośnik treści nacjonalistycznych. Zachęcało do przemocy, niosło za sobą rasizm i uznanie patriarchatu.
W rytm turbofolku doznajemy całego spektrum emocji towarzyszących bałkańskiej wojnie, naprawdę nie potrzeba czytać objaśniających treść przedstawienia napisów, żeby wiedzieć w czym rzecz. Spektaklowi towarzyszyły tak gwałtowne i jednocześnie uniwersalne emocje, że trzeba by się bardzo postarać, żeby dostrzec tu jedynie treści dotyczące krajów byłej Jugosławii. Agresja, przemoc fizyczna i słowna, okrucieństwo, uliczne zadymy z policją, śmierć w szpitalach polowych, kastracja, homoseksualizm, ostry seks, gwałt… brutalność, wobec której wszyscy są równi, która uruchamia strach, tęsknotę miłości i pragnienie wolności.
Na potrzeby Malty, biorąc pod uwagę emocje towarzyszące tegorocznej edycji Festiwalu, ze względu na podział społeczeństwa i sytuację polityczną w Polsce, Frljić wpisał w treść spektaklu nowe sceny. O czym? Oczywiście o Polsce.
Po pierwsze, oprócz fenomenalnych aktorów Teatru Narodowego w Rijece, umieścił w spektaklu jeszcze jedną postać – nieobecną postać – ,,bohatera” tegorocznej Malty i nie tylko, Piotra Glińskiego, z którym to jedna z aktorek miała mieć płomienny romans. Artystka na granicy żartu i zdrożności dywaguje na temat seksu z wiceministrem ośmieszając tym samym nie tylko Glińskiego, ale polityków w ogóle. Polityków, którzy przez swoją krótkowzroczność i zacietrzewienie sami proszą się o kpinę.
Kolejna nowa scena, to głosy aktorów, którzy wychodzą ze swoich ról i konstruują niewybredne obelgi na temat Frljicia, samego spektaklu, widowni i temu, dlaczego kolejny raz muszą grać w tym jebanym Turbofolku.
Słowa aktorów, to te których Frljić zapewne mógł się spodziewać w kontekście swojego protestu i nieobecności. Wypowiadając je, cynicznie zamyka usta tym, którzy nie zdążyli się jeszcze odezwać. Taki pstryczek w nos…
W rozległej scenie, w której aktorzy mówią o czym jest spektakl prócz ministra Glińskiego, wymieniają także prezesa – Jarosława Kaczyńskiego, Lecha Wałęsę, Jana Pawła II, ministra Szyszko. Widownia zachwycona, klaszcze, śmieje się, zdaje się że chce przybić z aktorami przysłowiową piątkę, powiedzieć dziękujemy, że krzyczycie. Aktorzy zdają się mówić, zatem krzyczcie razem z nami, to wszystko dzieje się wszak za wasze pieniądze. I to moment konsternacji, bo ktoś ocenia już nie rząd, nie osoby publiczne, a zwraca się bezpośrednio do nas. Co z tym zrobimy?
W ten sposób Frljić bardzo jasno i mocno wyjaśnił nam o czym jest Turbofolk i czego się bać. Bo to spektakl o Polsce, ostrzeżenie przed kryzysem demokracji, przed nacjonalizmem i religijnym fanatyzmem. Oszołomieni tymi treściami i związanym z nimi wstydem zostajemy zaproszeni na scenę, do wspólnego tańca w rytm turbofolku. To nic innego, jak upadek wolności sztuki… dobitna i bolesna tego metafora. Tym bardziej, że zaraz po niej opada kurtyna, a po jej podniesieniu aktorzy nie kłaniają się do braw, tylko z założonymi rękoma zasiadają na krzesłach z tyłu sceny, będących lustrzanym odbiciem widowni. Zdają się pytać i co teraz zrobicie? Bo teraz wasza kolej, następna scena tego spektaklu należy do was, Polacy!
fot. Maciej Zakrzewski