Ojczyzna

Co to jest ojczyzna? Co się na nią składa? Co się w niej zawiera? A co na pewno nią nie jest?! Czyli milion pytań z zakresu tych niełatwych, o nieoczywistej odpowiedzi. Nieoczywistej i bez jedynej dobrej. I bądźmy pewni, że pytanie o ojczyznę, to tylko jedno z ogromu tych dotyczących niefiguratywnych aspektów rzeczywistości, w których przejawia się dziecięca kosmogonia, fascynacja tym, jak doszło do tego, że świat wygląda właśnie tak, a nie inaczej…

Jak zatem rozmawiać z dziećmi na abstrakcyjne tematy, jak nie infantylizować odpowiedzi i lekceważącą reakcją nie spłycić, nie przeszkodzić i nie podciąć dziecięcych skrzydeł urosłych z wewnętrznej motywacji do poznawania i rozumienia świata? I w końcu, jak wytłumaczyć, czym jest ta cholerna ojczyzna?

Otóż jeśli nie interesuje was martyrologia i patetyzm, wzniosłość i wyniosłość, to najlepiej będzie przyjść całą rodziną, grupą przedszkolną, czy samemu (to rzecz także dla dorosłych!) do Teatru Polskiego w Poznaniu na spektakl Ojczyzna w reżyserii Justyny Sobczyk!

22311915_10213480137499851_1220993575_o

Spektakl nie jest zwykłą definicją, bo słownikowe określenie, zamknięte  w granicach słowa, zdania, zapisane, czy wyartykułowane w formie opisu, raczej nie wystarczy by zaspokoić eksplikacyjny głód dziecka. Dlatego w spektaklu Sobczyk, język wzbogacony jest o ruch, zilustrowany muzyką i emocjami. Całość jest bardzo dynamiczna, kolorowa i jednocześnie (co szalenie ważne) pozbawiona trywialności i banalności często właściwych produkcjom dla najmłodszych. Dziecko traktowane jest tu jak partner.

Spektakl rozpoczyna się wspólnym budowaniem z kartonów pierwszej ściany naszej ojczyzny. Każdy dostaje swoje pudło, które (samodzielnie bądź z pomocą opiekuna) podpisuje i układa na środku sceny. Wszyscy, bez wyjątku mają swój kartonowy/klockowy wkład w budowę. Co więcej wkład ten nie jest anonimowy i można na bieżąco śledzić jego losy. Interesującym rozwiązaniem jest to, że już w pierwszej minucie spektaklu, ściana zostaje zniszczona przez pojawiających się na scenie pięciu bohaterów: Klocka (Paweł Siwiak), Dom (Piotr B. Dąbrowski), Drogę (Ewa Szumska), Pana Wojsko (Mariusz Adamski) i Mowę (Barbara Krasińska). Można by powiedzieć, najpierw kazaliście dziecku utożsamić się ze swoim klockiem, śledzić go na scenie, żeby na jego oczach, bezwstydnie zburzyć jego pracę i wkład w budowę?! Niby tak, ale z klocków powstają coraz to nowe budynki, przestrzenie, zapory, klocki biorą udział w konfliktach i realizują pomysły na ich konstruktywne rozwiązanie. Bo przecież ojczyzna to nie wyimaginowany, pewny, stały i niezmienny jak skała, twór. To przestrzeń ciągłych przemian, miksujących się wpływów i rozwoju, obszar mieszczący w sobie różnorodność, jedność i odmienność! I to wszystko z narzędzi, które posiadamy – z naszych potencjałów i różnorodności – nie tylko charakterów i aparycji, ale także potrzeb i interesów. Burzenie pozwala zaczynać wspólne budowanie na nowo. Zmiany, powstający chaos, dają nieskończoną ilość kreatywnych możliwości do rozwijania potencjału wyobraźni, cały wszechświat nowych, nie nadanych jeszcze znaczeń.

22368668_10213480138259870_828309641_o

To piękne i chyba najważniejsze przesłanie spektaklu! Twój głos i twój wkład jest na wagę złota bo jest niezbędny do wprowadzenia zmian. I nawet jeśli twój klocek się zniszczył, albo leżał na samym dole, to jego rola była równie ważna, jak każdego innego biorącego udział w przemianach. A przyjemność wspólnego budowania nie polega na kolektywnym i jedynym celu – zbudowaniu, lecz wspólnym zaczynaniu wszystkiego od nowa i zarysowującemu się przed nami, ogromowi nowych możliwości.

22312262_10213480137299846_1997023748_o

Język spektaklu, jego energia i ekspansywność rozwija się wraz z postępem akcji. Zaczynamy od prostych echolalii, poprzez sylaby, pojedyncze, proste słowa, które wskazują kierunek i organizują przestrzeń by zakończyć wspólnie zaśpiewaną piosenką, o wyraźnych, słowach budujących zdania, konteksty, komunikatami wyrażającymi emocje i plan działania. Język spektaklu rozwija się kompatybilnie do rozwoju mowy dziecka i jako narzędzie pomaga mu w poznawaniu otoczenia, określaniu potrzeb, nadawaniu mu merytorycznego sensu, rozdzielaniu pojęcia ja od reszty świata. Także o języku, który daje możliwości posiadania (oczywiście metaforycznego) wszystkiego co wokół i radości jaka temu towarzyszy, opowiada Ojczyzna.

Piękna i ważna to lekcja, podana w naprawdę dobry sposób.

O języku i zmianach szalenie dużo mówi sama autorka sztuki, Krystyna Miłobędzka – poetka, ale także dramatopisarka, której życie i twórczość związane jest z Wielkopolską, gdzie się urodziła, mieszka i gdzie przez lata współpracowała z poznańskim Teatrem Lalki i Aktora Marcinek. Teatr dla dzieci, który tworzyła Miłobędzka, znacznie wyróżniał się spośród ówczesnego repertuaru. Poetka nie mamiła bogatą inscenizacją, czy scenografią, odrywała się od tradycyjnego podziału na widownię i scenę. Jej spektakle miały charakter wspólnej zabawy, gry, otwartej przestrzeni nastawionej bardziej na współuczestnictwo i zabawę, niż bierny odbiór. W jej twórczości skierowanej dla najmłodszych widać dużą fascynację koncepcją sztuki dla dzieci Jana Dormana – twórcy Teatru Dzieci Zagłębia.

Miłobędzka, to autorka tomu dramaturgii dziecięcej Siała baba mak. Gry słowne dla teatru, gdzie przy tworzeniu figury teatralnej czerpała z podwórkowego, językowego folkloru.

Traktuje język, jak żywy organizm zdolny do ciągłych modyfikacji, przeistoczeń, przekształceń, dzięki któremu możliwa jest transformacja tego, co wokół wciąż na nowo.

Weźmy zatem z Teatru (razem z klockiem, który można było zabrać do domu) szczyptę optymizmu i przekonania, że wspólne tworzenie i zaczynanie od nowa jest piękne. Budujemy za pomocą języka, przypisując rzeczywistości nowe znaczenia.

Polecam! To naprawdę mądry spektakl.

 

fot. Piotr Bedliński

Październik 2017

1.10 Ostatni syn, rez. Przemysław Jaszczak
Teatr Żydowski im. Estery Racheli i Idy Kamińskich w Warszawie

6.10 Dom Lalki, reż. Agnieszka Lipiec – Wróblewska
Teatr Polski w Warszawie

6.10 Zemsta, reż. Anna Augustynowicz
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

6.10 Moja walka, reż. Michał Borczuch
TR Warszawa

7.10 W kole, reż. Bartosz Kurowski
Teatr Miejski w Gliwicach

7.10 Sposób na Alcybiadesa, reż. Piotr Ratajczak, Piotr Rowicki
Teatr im. Juliusza Osterwy w Lublinie

7.10 Zahipnotyzuj mnie, reż. Małgorzata Bogajewska
Teatr Ludowy w Krakowie

7.10 Arcydzieło na śmietniku, reż. Tomasz Obara
Teatr Współczesny w Szczecinie

7.10 Następnego dnia rano, reż. Grzegorz Kempinsky
Teatr Miejski w Gdyni

13.10 Iwona, księżniczka Burgunda, reż. Grzegorz Jaremko
Teatr Dramatyczny w Wałbrzychu

13.10 Eros i Psyche, reż. Barbara Wysocka
Teatr Wielki – Opera Narodowa w Warszawie

14.10 Wanda, reż Maria Sadowska
Teatr w Polski w Bielsku – Białej

14.10 Psie serce, reż. Maciej Englert
Teatr Dramatyczny w Warszawie

16.10 Promieniowanie, reż. Kazimierz Braun
Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie

20.10 Dobra terrorystka, Agnieszka Olsten
Teatr Studio w Warszawie

21.10 Nikt, reż. Artur Tyszkiewicz
Teatr Narodowy w Warszawie

21.10 Wróg ludu, reż. Andrzej Walden
Teatr Dramatyczny w Płocku

21.10 Popiełuszko, reż. Jan Nowara
Teatr Dramatyczny w Białymstoku

25.10 Sprawy wewnętrzne. National affairs, chor. Iza Szostak
Nowy Teatr w Warszawie

27.10 Korfanty, reż. Przemysław Wojcieszek
Teatr Śląski w Katowicach

Ponad to:

29.09 – 10.10 Międzynarodowy Festiwal Tańca Współczesnego Ciało/Umysł
Warszawa

6 – 14.10 Międzynarodowy Festiwal Konfrontacje Teatralne
Lublin

13 -22.10 Festiwal Prapremier
Bydgoszcz

14 – 21.10 Międzynarodowy Festiwal Teatralny Dialog
Wrocław
fot. Materiały TR Warszawa

Wrzesień 2017

28.09 Kroniki Podwórkowe, reż. Aneta Adamska
Teatr Przedmieście w Rzeszowie

29.09 Szaberplac, moja miłość, reż. Tanja Miletić Orucević
Wrocławski Teatr Współczesny im. Edmunda Wiercińskiego

29.09 Kocham operetkę Mów mi Ty!
Opera Bałtycka w Gdańsku

30.09 Pan Tadeusz/Impressia Experientia, reż. Mariusz Pilawski
Teatr Mały w Manufakturze w Łodzi

30.09 Ranny Ptaszek, reż. Dariusz Taraszkiewicz
Prom Kultury Saska Kępa w Warszawie

30.09 Nine, reż. Jacek Mikołajczyk
Teatr Muzyczny w Poznaniu

30.09 Petit Pierre, reż. Helena Radzikowska
Olsztyński Teatr Lalek

30.09 Burza, reż. Marek Zakostelecky
Wrocławski Teatr Lalek

30.09 More, chor. Ramona Nagabczyńska
Fundacja Ciało/Umysł, Warszawa

30.09 Balladyna, reż. Krzysztof Galos
Bałtycki Teatr Dramatyczny im. J. Słowackiego w Koszalinie

30.09 Św. Idiota, reż. Janusz Opryński
Teatr Polski w Bielsku – Białej

30.09 Iwona, księżniczka Burgunda, reż. Magdalena Miklasz
Teatr Nowy w Poznaniu

30.09 Mefisto, reż. Agnieszka Błońska
Teatr Powszechny w Warszawie

 

fot. Materiały Teatr Nowy w Poznaniu

Balet Ramayana

W poprzednim poście mogliście przeczytać o Wayang Kulit – Teatrze Cienia z Dżogdży. Jawajski balet Ramayana do drugi teatralny przystanek podczas mojej indonezyjskiej przygody.

Ramayana, podobnie jak opowieści z Teatru Cienia, swoje źródło czerpie z hinduskiego sanskrytu o Księciu Ramie i jego pięknej żonie Shincie. W myśl legendy, Rama zostaje wygnany ze swojego królestwa, a Shintę uprowadza i więzi w swoim pałacu demon, olbrzym – Rahwana. Rama wyrusza na poszukiwania żony, tocząc po drodze mrożące krew w żyłach walki. W poszukiwaniach Shinty pomaga mu biała małpa, czyli król Hanuman, który ostatecznie podpala pałac olbrzyma, a całą i zdrową księżniczkę oddaje w ręce męża. Historia ma zatem szczęśliwe zakończenie, dobro i miłość zwyciężą nad złem i przemocą.

ok4

ok2

ok5

ok3

ok10

Całość opowiedziana zostaje za pomocą przejmującego śpiewu i pełnego powabu, bogatego w specyficzne ruchy nóg, i sugestywne gesty, tańca. Przedstawienie podzielone jest na taneczne sekwencje, w których udział biorą od jednej do nawet kilkudziesięciu osób jednocześnie. Całe przedsięwzięcie zaś, liczy sobie wkład dwustu osób! Wszystko przy akompaniamencie niczego innego, jak gamelanu, czyli tradycyjnego, indonezyjskiego zestawu instrumentów, złożonego z membrafonów, aerofonów, idiofonów i instrumentów strunowych.

ok6

Sama scena usytuowana jest natomiast w przepięknej, majestatycznej scenerii – u podnóża największej hinduskiej świątyni w Azji Południowo – Wschodniej – Prambanam. Powoduje to nieprawdopodobne doznanie i buduje absolutnie niepowtarzalną atmosferę… baśni, spotęgowaną dodatkowo zmrokiem i grą świateł.

tło2

ok8

Wierzcie mi, że połączenie harmonii, synchronizacji ruchów, kolorów, bogactwa i skrupulatności wykonania strojów, dźwięku pieśni i dzwonków oraz scenerii robią piorunujące, niezapomniane wrażenie. 

Punkt konieczny do odwiedzenia na mapie Indonezji!

 

fot. Materiał własny

Wayang Kulit

Spędziłam w Indonezji miesiąc, pośród słońca, rajskich plaż, wulkanów i świątyń. Na trasie poznawania tego wspaniałego kraju położonego na 17 tys. wysp, w mieście Yogyakarta (Dżogdżakarta) mieszczącego się na największej w archipelagu wyspie – Jawie, natknęłam się na fantastyczne teatralne wydarzenie. Tak, teatralne! To o czym mówię, to Wayang Kulit, czyli indonezyjski Teatr Cieni, którego historia sięga X wieku.

Nazwa teatru pochodzi od sztywnej, bawolej skóry (kulit), z której wykonane są występujące w przedstawieniu lalki. Ze skóry wycina się ich kształt, a następnie, za pomocą ostrych narzędzi, misterne wzory, nadające im odpowiedniego charakteru. Lalki są płaskie i mają ruchome jedynie ręce, poruszane za pomocą sznureczków.

ok1

ok5

ok3

Dalej, gotowe już lalki zostają pomalowane, oczywiście ręcznie!

ok4

Scena to rozpięty na drewnianej ramie, biały ekran materiału oraz źródło światła, dzięki któremu możliwe jest operowanie cieniem.

Najważniejsze jest jednak to, co za sceną, bo to właśnie tam rozgrywa się całe teatralne przedsięwzięcie. Sznurkami wprowadzającymi lalki w ruch porusza siedzący poniżej sceny Narrator (Tok Dalang). To on udziela wszystkim występującym w przedstawieniu postaciom (czasami nawet kilkudziesięciu) głosu, nierzadko też śpiewa. Przy każdej postaci musi zmieniać charakter głosu i jego intonację. Dzięki jego dłoniom postaci tańczą, wirują, a nawet zajadle walczą.

Atmosferę dopełnia przepiękna,  wprowadzająca w pewien rodzaj transu, muzyka grana na gamelanie. Ta tajemniczo brzmiąca nazwa, to nie jeden instrument, a tradycyjny, indonezyjski zestaw instrumentów, złożony z membrafonów, aerofonów, idiofonów i instrumentów strunowych. Blisko muzyków zasiadają kobiety przejmująco śpiewające stare pieśni.

Nastrój, który wspólnie tworzą jest absolutnie niepowtarzalny, osobliwy, niemal fantastyczny. Mimo że przedstawienie odbyło się w języku indonezyjskim, siedziałam na widowni niemalże zahipnotyzowana atmosferą, dźwiękiem dzwonków i pieśni.

ok6

ok7

Co do treści samego przedstawienia, to opowiadane historie wywodzą się z mitologii hinduskiej i sięgają starych ksiąg Ramayany, Mahabharaty, Pustaka Raja Purwy oraz Purwakandy. Najpopularniejsza z nich, to ta pochodząca z księgi Ramayany i mówiąca o dozgonnej, romantycznej miłości Księcia Ramy i przepięknej Shinty.

ok8

ok9

ok10

ok11

Warto też wiedzieć, że indonezyjski Teatr Cienia w 2003 roku został wpisany na Listę Niematerialnego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.

Wayang kulit można oglądać w Yogyakarcie, w Muzeum Sonobudoyo co wieczór, oprócz poniedziałku. Jeśli kiedyś będziecie w Indonezji, nie przegapcie 🙂

 

fot. Materiał własny

Hamlet – komentarz

Hamlet – komentarz, to czwarta, po Pieśniach Leara, Crazy God inspirowanego Hamletem i Wyspie – na podstawie Burzy, realizacja Teatru Pieśń Kozła wynikająca z fascynacji Grzegorza Brala –  dyrektora Teatru i reżysera, twórczością Szekspira.

W Komentarzu oryginalny tekst dramatu stanowi jedynie źródło inspiracji i fabularną podstawę do dalszych, artystycznych poszukiwań. Nie jest natomiast bazą dramaturgiczną. Twórcy spektaklu, Alicja (odpowiedzialna za dramaturgię oraz tekst pieśni) i Grzegorz Bral, wydarzenia spektaklu umieszczają na dwa miesiące przed właściwym rozpoczęciem dramatu, czyli w noc zabójstwa króla Hamleta. Spektakl kształtem przypomina zatem akt zaduszny, jak nazwał to w jednym z wywiadów Bral – ,,szekspirowskie dziady”.

Hamlet – komentarz w wykonaniu Teatru Pieśń Kozła, to rodzaj przypuszczeń i analizy tego, co w tekście Szekspira nie wybrzmiało, lecz pozostało w sferze domysłu, to inspiracja pierwszą stroną dramatu, czyli listą bohaterów, z których w spektaklu każdy dostaje nowy głos i nową szansę wypowiedzi. Niezwykle aluzyjny i niejednoznaczny, szekspirowski tekst daje potężną przestrzeń do poszukiwań nieoczywistych relacji między bohaterami, ich wewnętrznego wymiaru, intencji.

Artyści zadają kolejne pytania, snują domysły, zgłębiają następne warstwy metafor i znaczeń, formują zaskakujące hipotezy — jak na przykład w przypadku Ofelii, dla której śpiewają requiem, mszę żałobną, która niegodna jest samobójcy. Twórcy zastanawiają się, jak zmieniłaby się historia, co stałoby się z Ofelią, gdyby modlitwa mająca ulżyć w cierpieniu zmarłego wybrzmiała. Paradoksalnie, projektując złamanie prawa kościelnego, pomagają w męce duszy zmarłej.

Komentarz, oprócz niewypowiedzianych kwestii bohaterów, tego co podskórne i w domyśle, to także tragedia osobowościowa i ideologiczna człowieka, którego pozbawiono możliwości samostanowienia — nie odbierając mu praw, a ciosając słowami. Hamlet żyje po śmierci ojca po to, by wypełnić misję zemsty, żyje zaklęty w słowie, wizji, ostatecznie w fakcie śmierci swojego ojca i intrydze wuja. Przestaje być człowiekiem, a staje się narzędziem do wypełniania czyjejś woli. To otoczenie wyrokuje o jego losie. Od Hamleta rząda się zemsty i do niej wykorzystuje. Co jeśli zemsta w jego ocenie jest niemoralna? Czy w obliczu takiej interpretacji, wspomnianego dysonansu, Książe udaje szalonego, czy szalonym faktycznie jest, a może stopniowo w obłąkaniu się pogrąża, zatracając granicę pomiędzy doznaniem a iluzją? Staje się ofiarą wizji swojego ojca, rodzinnego piekła, intryg i fatalnej przemocy.

Całość jest spójna i konsekwentna. Estetyka spektaklu przywołuje skojarzenia z epoką teatru elżbietańskiego – zimno stali, ciężkość drewna, masywność mieczy, żelazne, misternie wykonane maski i stroje ze stójkami, które sztywnością materiału przypominają zbroje, dynamiczny, mocny ruch. I lustra umieszczone na bocznych ścianach sceny, w których jak kolejne gałęzi królewskiego drzewa genealogicznego odbijali się aktorzy, tworząc coś na kształt ruchomych portretów. Mam wrażenia, że lustra nie zostały umieszczone w tym spektaklu jedynie w celu optycznego pogłębienia sceny, czy też jej rozjaśnienia. Być może ich rola miała być niejednoznaczna, jak zawiła była historia Hamleta, jak wiele w niej załamań i mętności. Niewykluczone, że ich czystość i odbicie miało być świadkiem, nieprzekłamaniem, bo lustro nie generuje nowych faktów, ono odbija wszystko to, co znajdzie się w promieniu jego oka.

I śpiew… na koniec, co nijak nie oznacza wartościowania. Zwłaszcza, że był jak zawsze, wprost genialny! Polifoniczny dźwięk, który poruszał do głębi, tworzył historię, postaci, relacje, wywoływał dreszcze, dowodził koncentracją i uwagą.

Hamlet_komentarz_2

Tekst Szekspira to ogrom możliwości interpretacyjnych, a Teatr Pieśń Kozła swoim Komentarzem, polifonią dźwięku uobecnia swoją jego wersję, nie zamykając przy tym możliwości dalszych poszukiwań, nie podając jedynej słusznej prawdy. Odnoszę wrażenie, że wręcz zachęca widownię do snucia i poszukiwania własnych komentarzy i objaśnień, zaprasza do czytania niedosłowności i wrażliwości, dostrzegania iluzoryczności szekspirowskiego patchworku metafor.

Hamlet – komentarz, to unikatowość i piękno, to pewnego rodzaju urzeczywistniający się fantazmat. Dźwięk, który przenika, buduje, harmonizuje, jednocześnie zaskakując nowym, nieoczywistym spojrzeniem wychodzącym poza interpretacyjną strefę komfortu.

Brawo!

Dziękuję!

fot. Mateusz Bral

Portret Trumienny

Portret trumienny Kuby Wojtaszczyka, najnowszy spektakl Michała Kmiecika, który swoją premierę miał w Teatrze Polskim w Poznaniu podczas tegorocznego Malta Festiwal, wolałabym opisywać chyba w kontekście amatorskiej etiudy teatralnej niżeli spektaklu. Niestety, bo wtedy może mogłabym powiedzieć, że nie było najgorzej. Ale to spektakl… i nie było dobrze, żeby nie powiedzieć, że było bardzo źle.

Portret trumienny to debiutancka książka Wojtaszczyka, gdzie młody kurator sztuki, gej, Aleks Krzyszowski przyjeżdża do swojego domu rodzinnego na siedemdziesiąte urodziny matki. Wtedy to, przy jednym stole spotykają się wszyscy członkowie rodziny, genealogicznie sobie najbliżsi i jednocześnie kompletnie obcy. To pokrewieństwo i biologiczna bliskość, społeczny obowiązek spędzania czasu w tym gronie wywołuje w głównym bohaterze frustrację i agresję, co początkowo jest zabawne, ale tylko dopóki, dopóty nie zacznie przerażać. Polska klasy B, gdzie rządzi przewidywalność, rasizm i nacjonalizm, gdzie dobre jest tylko to, co znane, bo bezpieczne i oswojone. Adaptacja sceniczna tej atmosfery niestety nie oddaje, a barwne i zapadające w pamięć postaci z książki, w spektaklu zwyczajnie się rozmywają.

O matce Jadwidze (Barbara Krasińska), o której prócz tego, że ubrana w znoszony pulower do kolan, ze stopami skierowanymi do środka, nie wiemy wiele więcej. Po scenie z kryształową popielnicą, której miejsce jest na półce, a nie w ręku palacza, możemy się domyślać, że to matka polka poświęcająca bezrefleksyjnie całe swoje życie dzieciom i mężowi. Ale czy wiemy o niej coś więcej z adaptacji Kmiecika? Nie! Podobnie jak nie wiemy wiele więcej o pozostałych postaciach, które przedstawione są powierzchownie, bez namysłu, płytko, są po prostu nie zbudowane.

Ojciec (Wojciech Kalwat) siedzący w fotelu z demencją starczą i głuchotą, brat Wiesław (Przemysław Chojęta) – mężczyzna w średnim wieku, sfrustrowany i zawistny, o małomiasteczkowej mentalności. Krystyna (Barbara Prokopowicz/Monika Roszko) – jego żona, katechetka, fanatyczna katoliczka. I ich czwórka dzieci.

Bohaterów poznajemy za pomocą żenująco prostych i zawstydzających dosłownością, środków. Krystyna w czerwonej pelerynie z Jezusem na plecach, w ręku krzyż, w drugiej książeczka do modlitwy. Wiesław z brzuszkiem i pasem do wychowywania dzieci. Latorośle w postaci bliźniaków (Jakub Papuga, Paweł Siwiak) – oczywiste skąd wiemy że to bliźniaki, sześcioletni chłopiec (Mariusz Adamski), według Aleksa, z predyspozycjami do homoseksualizmu i najstarsza córka Paulinka (Monika Roszko) na wzór i podobieństwo matki.

A! I jeszcze siostra Sabinka (Barbara Prokopowicz) – rozkrzyczana i przerysowanie otwarta, radosna doktor filmoznawstwa, ironicznie nazwana Warszawką i jej mąż Jerzy (Paweł Siwiak) – artysta rzeźbiarz.

Aleks (Piotr Nerlewski) projektuje przed nami role swojej rodziny, przedstawia ich wedle swojej nienawiści oraz zgorszenia ich sposobem spędzania swojego życia. Ostatecznie Aleksander projektuje też zabójstwo każdego z nich, które wygląda tak, że aktorzy markują wbicie noża w pierś, zawał serca, skręcenie karku, itp., co wypada mocno tandetnie. Bardziej żenująca była jeszcze tylko scena korespondująca na zatrważająco niskim i dosłownym poziomie z Kevinem McCalisterem, (który został pewnej zimy sam w domu i boi się zejść do piwnicy z powodu piekielnego pieca) z dymiącą i gadającą kuchenką gazową, która wyzywa Aleksa od pedałów. To taka retrospekcja dziecięcych strachów i braku akceptacji, która uruchamia się w miejscowej cukierni, kiedy przy okazji odbioru urodzinowego tortu Aleks spotyka tam dręczyciela ze szkolnego boiska.

Sam Aleks, to w 40 – minutowym spektaklu Kmiecika nadęty, zmanierowany, niezadowolony z niczego oprócz siebie, o maksymalnie wysokim mniemaniu o sobie, tendencyjny, młody artysta – gej.

Na koniec tylko tyle, że tekst Wojtaszczyka został w tej realizacji totalnie wykastrowany. Szkoda słów… dawno nie wyszłam z teatru tak zszokowana.

Przykro mi, Kuba…

 

fot. Magda Hueckel

Turbofolk

Platforma Bałkany – idiom tegorocznego Festiwalu Malta prócz treści, których się spodziewaliśmy, okazał się być także pomostem do rozmowy o sytuacji politycznej, nie tylko w krajach byłej Jugosławii, ale także tu, w Polsce.

Przed rozpoczęciem Malty, ale już po premierze Klątwy w Teatrze Powszechnym w Warszawie  (chronologia ma tutaj znaczenie kluczowe) Festiwal pozbawiono dotacji w wysokości bagatela! 300 tysięcy złotych. Kto choć trochę interesuje się tym, o czym obecnie huczą media wie, jaki był tego powód – Oliver Frljić – kurator Malty i reżyser kontrowersyjnej, nieakceptowanej przez szeroko rozumianą prawicę, Klątwy. Frljić na znak protestu przeciwko cenzurze i ograniczeniom artystycznej wolności, do Poznania nie przyjechał, a presja ze strony polityków przyniosła odwrotny od zamierzonego, skutek – Frljić kuratorem pozostał, brakujące środki zebrano w akcji crowdfundingowej Zostań Ministrem Kultury, a widownia na Turbofolku zapełniona została po ostatni centymetr przestrzeni na schodach i podłodze. Pozostał za to duży niesmak, poczucie bezprawia i braku jakiejkolwiek przewidywalności.

Wspomniany Turbofolk, to spektakl chorwackiego Teatru Narodowego w Rijece, którego tytuł to nazwa bardzo popularnego w latach 90. XX wieku, zwłaszcza podczas wojny na Bałkanach, kierunku muzycznego łączącego w sobie elementy folkloru, techno i wpływów orientalnych. To absurdalne patriotyczne disco zagrzewać miało do walki i stanowiło ważny nośnik treści nacjonalistycznych. Zachęcało do przemocy, niosło za sobą rasizm i uznanie patriarchatu.

W rytm turbofolku doznajemy całego spektrum emocji towarzyszących bałkańskiej wojnie, naprawdę nie potrzeba czytać objaśniających treść przedstawienia napisów, żeby wiedzieć w czym rzecz. Spektaklowi towarzyszyły tak gwałtowne i jednocześnie uniwersalne emocje, że trzeba by się bardzo postarać, żeby dostrzec tu jedynie treści dotyczące krajów byłej Jugosławii. Agresja, przemoc fizyczna i słowna, okrucieństwo, uliczne zadymy z policją, śmierć w szpitalach polowych, kastracja, homoseksualizm, ostry seks, gwałt… brutalność, wobec której wszyscy są równi, która uruchamia strach, tęsknotę miłości i pragnienie wolności.

Na potrzeby Malty, biorąc pod uwagę emocje towarzyszące tegorocznej edycji Festiwalu, ze względu na podział społeczeństwa i sytuację polityczną w Polsce, Frljić wpisał w treść spektaklu nowe sceny. O czym? Oczywiście o Polsce.

Po pierwsze, oprócz fenomenalnych aktorów Teatru Narodowego w Rijece, umieścił w spektaklu jeszcze jedną postać – nieobecną postać – ,,bohatera” tegorocznej Malty i nie tylko, Piotra Glińskiego, z którym to jedna z aktorek miała mieć płomienny romans. Artystka na granicy żartu i zdrożności dywaguje na temat seksu z wiceministrem ośmieszając tym samym nie tylko Glińskiego, ale polityków w ogóle. Polityków, którzy przez swoją krótkowzroczność i zacietrzewienie sami proszą się o kpinę.

Kolejna nowa scena, to głosy aktorów, którzy wychodzą ze swoich ról i konstruują niewybredne obelgi na temat Frljicia, samego spektaklu, widowni i temu, dlaczego kolejny raz muszą grać w tym jebanym Turbofolku.

Słowa aktorów, to te których Frljić zapewne mógł się spodziewać w kontekście swojego protestu i nieobecności. Wypowiadając je, cynicznie zamyka usta tym, którzy nie zdążyli się jeszcze odezwać. Taki pstryczek w nos…

W rozległej scenie, w której aktorzy mówią o czym jest spektakl prócz ministra Glińskiego, wymieniają także prezesa – Jarosława Kaczyńskiego, Lecha Wałęsę, Jana Pawła II, ministra Szyszko. Widownia zachwycona, klaszcze, śmieje się, zdaje się że chce przybić z aktorami przysłowiową piątkę, powiedzieć dziękujemy, że krzyczycie. Aktorzy zdają się mówić, zatem krzyczcie razem z nami, to wszystko dzieje się wszak za wasze pieniądze. I to moment konsternacji, bo ktoś ocenia już nie rząd, nie osoby publiczne, a zwraca się bezpośrednio do nas. Co z tym zrobimy?

W ten sposób Frljić bardzo jasno i mocno wyjaśnił nam o czym jest Turbofolk i czego się bać. Bo to spektakl o Polsce, ostrzeżenie przed kryzysem demokracji, przed nacjonalizmem i religijnym fanatyzmem. Oszołomieni tymi treściami i związanym z nimi wstydem zostajemy zaproszeni na scenę, do wspólnego tańca w rytm turbofolku. To nic innego, jak upadek wolności sztuki… dobitna i bolesna tego metafora. Tym bardziej, że zaraz po niej opada kurtyna, a po jej podniesieniu aktorzy nie kłaniają się do braw, tylko z założonymi rękoma zasiadają na krzesłach z tyłu sceny, będących lustrzanym odbiciem widowni. Zdają się pytać i co teraz zrobicie? Bo teraz wasza kolej, następna scena tego spektaklu należy do was, Polacy!

 

fot. Maciej Zakrzewski

Star Worst

Ze Star Worst nie wyszłam, wbrew oczekiwaniom i zapewnieniom twórców, szczęśliwa. Artyści w zapowiedziach informowali, że zajmują się wyłącznie tym, co kochają i kochają to, co robią. W co oczywiście nie śmiem wątpić, ani czego nie mam nawet najmniejszego zamiaru podważać. Wszystko to, co przesyłali ze sceny miało skłonić widzów i świadków do tworzenia, zwyczajnie sprawić przyjemność. Ja jej nie odczułam. Niestety…

Teatr Kotorogo, to petersburska formacja, której nazwa w dosłownym tłumaczeniu oznacza Teatr, którego nazwy nie wolno wypowiadać. Ich aktywność to teatr łączący w sobie elementy pantomimy, klaunady, teatru kukieł i komedii. Wszystko to w rezultacie przypomina teatr uliczny, umieszczony tym razem na scenie w Republice Tłusta Langusta w ramach tegorocznej, 27. edycji Festivalu Malta.

Teatr Kotorogo tworzy czwórka aktorów, trzech mężczyzn i jedna kobieta. Troje z nich grało na instrumentach: perkusji, akoreonie i gitarze, śpiewając przy tym znane z pop kultury motywy (intro ze Star Wars, Spice Girls) oraz utwory w języku rosyjskim. Jeden z artystów uprawiał rozmowę i flirt z widzem.

Gdy się pojawili, w blond peruce, skarpetach, i plastikowych okularach, pomyślałam, w porządku, może ich kiczowata prezencja, to tylko powierzchowność, może to po prostu taki żart. I choć pewnie tak było, to poziom tandetności całego przedstawienia pozostał dla mnie totalnie nieakceptowalny. Byłam nim mocno zmęczona.

Zmęczona zabawnym nawet, ale tylko na początku, tłumaczeniem przez członkinię zespołu tekstu z rosyjskiego na angielski, głosem jednostajnym i pozbawionym emocji niczym lektor ze słabych produkcji.

Znużona otwierającą spektakl i ciągnącą się nieznośnie sceną gniecenia z papieru, animowanym następnie przez aktora, podarunków dla widzów, ich córek i synów (mieczy, ptaków, łosi i lalek), która z każdą kolejną minutą trwania bezpowrotnie traciła swój dowcip.

I dalej, zdumiona stereotypowym ujęciem w pantomimę modelu zachowania kobiety i mężczyzny. Kobiety mówiącej piskliwym głosem, poruszającej się na obcasach, będącej wyniosłą i zimną, lecz tylko do czasu, kiedy nie wpada w tarapaty, z których ocalić może ją jedynie i nie kto inny, jak silny i odważny mężczyzna.

Zażenowana fragmentem bazującym na zapraszaniu przez reżysera (kolejna odsłona głównego aktora, mima) na scenę publiczności i angażowanie ich w odgrywanie przy pomocy kartonowych masek i mieczy z metrówki ról z Gwiezdnych Wojen, kiedy to ze wzrokiem wbitym w podłogę modliłam się, żeby nie wybrano akurat mnie. Zaskoczeni widzowie, pomimo początkowego oporu poradzili sobie z tym tremującym zadaniem nadzwyczaj dobrze. Ich skrępowanie i onieśmielenie z kosmicznymi pomysłami Kotorogo świetnie się zgrało i dało zabawny efekt. Choć powtarzam, za nic w świecie nie chciałabym być na miejscu wzdychającej do niebios, kołyszącej biodrami, księżniczki Lei, o którą toczy się męska walka na ,,miecze”.

I na koniec osłupiała sceną, w której aktor – mim zaprasza na scenę kolejną kobietę, zdejmuje spodnie, spod których wyłania się niebiesko – czerwony motyw Superbohatera i markuje bynajmniej dwuznaczną sytuację intymną. No nie… pomyślałam: naprawdę? Naprawdę to zrobił? Otóż naprawdę. I dla mnie było to zupełnie nieśmieszne i dowcipne.

Wrażenia tego nie wymazało nawet wspólne klaskanie i podnoszenie kolan do Kalinka Kalinka Maja.

Być może starzy bywalcy Malty, którzy pamiętają jeszcze jej uliczny charakter pierwszych edycji, śmiali się z rozrzewnienia, być może przytłoczeni ilością, czy trudem w rozumieniu performansu, odetchnęli z ulgą, że to wreszcie coś prostego i lekkiego. A może po prostu i zwyczajnie świetnie się z Kotorogo bawili. Nie chcę wartościować ich uśmiechu. Cieszę się jedynie, że ta męcząca godzina dobiegła wreszcie końca i że była tylko godzina.

Na koniec powtórzę raz jeszcze – nie wyszłam ze spektaklu szczęśliwa, a raczej przytłoczona jego jarmarcznością. Choć byli tacy, którzy się śmiali. Wydawało się, że szczerze…

 

 

fot. Materiały prasowe Malta Festival 2017

 

Nieznośnie długie objęcia

Spektakl Nieznośnie długie objęcia w reżyserii Iwana Wyrypajewa – artysty rosyjskiego pochodzenia, osiadłego nad Wisłą, powstały w kooperacji Teatru Powszechnego w Warszawie i krakowskiego Teatru Łaźnia Nowa, to przeżycie absolutnie oszałamiające, akumulujące się gdzieś bardzo głęboko i przepiękne zarazem.

Ascetyczna w scenografię scena – zaledwie jasny, poskręcany na kształt księżyca w pełni, neon gdzieś nad ich głowami, wstrzemięźliwe czarne stroje aktorów, cztery krzesła, gra świateł i ich wypowiedzi. Wszystko przybrane mistrzostwem językowym, frazowym Wyrypajewa.

Postaci, to czwórka życiowych rozbitków, na pozór tylko szczęśliwych, na pozór tylko spełnionych, szukających celu, próbujących odnaleźć siebie w plastikowym worku, jakim jest zastana przez nich rzeczywistość, codzienność. To dwie kobiety i dwóch mężczyzn, to troje Słowian i tylko jeden człowiek, który może powiedzieć jestem stąd, choć nic to nie znaczy i niczego nie zmienia. Ludzie, którzy mogą być kim tylko zechcą, zamiast tego z pełną świadomością i wymyśloną powierzchownością topią się w plątaninie niespełnienia, poszukiwań i rozczarowań. Jeśli ktoś boi się, że to spektakl przepełniony patosem i konwenansem, patetycznością i manierycznością, to szczęśliwie jest w błędzie. Wyrypajew z talentem czempiona montuje ironię tam gdzie obawa o trącenie przesadą, drwiną przekłuwa bańkę powagi.

Czworo bohaterów znajduje się w Nowym Jorku, przebywają tu od dawna, bądź na chwilę, przenieśli się tu z Berlina, albo do niego zamierzają stąd uciec. Nowy Jork i Berlin występują tu jako światowe mekki wchłaniające młodych, poszukujących lepszego, pełniejszego, mocniejszego życia bez zbędnych przywiązań, ludzi.

Serbka Amy (Julia Wyszyńska), Polka Monica (Karolina Gruszka), urodzony w Nowym Jorku Charlie (Maciej Buchwald) i odwiedzający to miasto Czech Krisztof (Dobromir Dymecki), to postaci przeprowadzające nas przez hipsterski weganizm, aborcyjną traumę, narkotyczne uniesienia i zapomnienia, niespełnione małżeństwo i ostry, ale absolutnie nie obsceniczny seks – bo erotyzm, ani wulgarność wypowiedzi bohaterów nie są tu celem samym w sobie. Na tle onirycznych opowieści, poruszających wypowiedzi, wzruszających, współczujących i współodczuwających reakcji, które w nas uruchamiają, wypadają niezwykle miękko. Postaci mówią do siebie i o sobie z perspektywy obserwatora – Teraz Monica wstaje…, teraz Amy czuje jak jej ciało… Każdy szukający siebie, wszyscy w pewien sposób zagubieni łączą się z kosmosem poprzez pojawiający się w ich życiu, uruchamiający inne galaktyki, nagły impuls. Impuls, dzięki któremu wszystko staje się nieoczekiwanie proste i jasne. Impuls, który nadaje ich ruchom sens, czyni ich wahanie przejrzystym. I nieważne, czy inna galaktyka łączy się z nimi poprzez usunięty płód, stający się głosem córki, czy mówiącego ludzkim głosem delfina, dzięki nim znajdują sensowność, są nieoczekiwanie, ale nareszcie! czegoś pewni. Ta pewność, wyjaśnia bohaterom wszystko i nie rozwiązuje niczego. 

Nieznośnie długie objęcia, to ramiona połączenia. Polączenia ponadfizycznego, onirycznego, energetycznego,  z wciąż istniejącymi w nas, a obcymi bo uciszanymi, galaktykami. Nieznośnie długie objęcia to uścisk meta – odnajdywania i sennej istotności. W objęciach spektaklu pozostanę nieznośnie długo. Poturbowana jego głębią, oczarowana jego językiem, zaskoczona nagłym impulsem, który trzyma mocno w głębi swojej galaktyki.

Polecam, jestem oczarowana i głęboko poruszona. To przepiękne, absolutnie niesamowite doświadczenie.

fot. Magda Hueckel