3Siostry

Jedna ze ścian w całości zbudowana jest z wielkoformatowych luster. Odbijają się w nich aktorzy oraz przypominająca okno drewniana konstrukcja. W ,,3Siostrach” życie toczy się zatem na dwóch płaszczyznach równolegle: na scenie i w jej odbiciu, naprawdę i we wspomnieniach. Życie jest tu niedostępne, choć na wyciągnięcie ręki. Jest jak to zamknięte okno, którego nikt nie ma odwagi otworzyć. Za scenografię tę oraz wizualicje odpowiada Philip Bussmann – artysta wizualny, który z Lukiem Percevalem współpracuje już od niemal dwudziestu lat.

Na tym oknie wyświetlane są obrazy symbolizujące cztery żywioły. Jeśli wierzyć Empedoklesowi, pierwiastki te gwarantują stabilność życia. Stabilność jednak jest dla sióstr oraz ich bliskich raczej przekleństwem aniżeli wynikającym z przewidywalności poczuciem ciepłego komfortu. Zakotwiczeniem w bezruchu i w braku decyzyjności, w nostalgii, która prowadzi do obłędu. Kijów zaś, do którego tęsknią siostry (właśnie Kijów, nie Moskwa – na znak solidarności z Ukrainą dokonano zmiany w tekście), jest niespełnionym marzeniem. Jest wspomnieniem przeszłości i tęsknotą za niewydarzającą się przyszłością. Jest metaforą dystansu do tego, co dzieje się wokół nich. Już śpiewana przez Maszę (Natalia Kalita) w jednej z pierwszych scen kołysanka – w przeciwieństwie do piosenki o samobójstwie, którą kobieta śpiewa w dramacie Czechowa – nie ma zwracać uwagi na ból czy przygnębienie bohaterki, a wyciszyć, ukoić w marzeniu, oderwać od tego, co tu i teraz. 

A ,,teraz” to świadomość upływającego czasu, kurczących się możliwości i szans na zmianę. ,,Teraz” to starzejące się ciało – namacalny dowód przemijania. Luk Perceval akcję spektaklu osadził bowiem na przestrzeni kilkudziesięciu lat, a postaci są tu dużo starsze niż ich literaccy odpowiednicy. Ich strach przed śmiercią i starzeniem się jest tu –  w przeciwieństwie do wielu inscenizacji ,,Trzech sióstr”, gdzie w tytułowych rolach obsadzane są aktorki młode – rzeczywiście uzasadniony. Podobnie zresztą jak świadomość pogrzebanych nadziei. 

Dopiero pojawienie się Wierszynina (Jacek Beler) jest u Percevala, tak jak u Czechowa, dostrzeżeniem możliwości zmiany i ucieczki od tego, co dotychczas. Twórcy spektaklu są jednak bardziej radykalni i idą krok dalej niż autor dramatu. Podpułkownik porusza się na wózku inwalidzkim, jakby w swoim ciele był uwięziony równie mocno jak w nieudanym małżeństwie i decyzyjnym impasie. Z domu Prozorowów ucieka i wielokrotnie do niego wraca. Jego sytuacja zdaje się być równie beznadziejna jak pozostałych. I nie jest to elegancki, kulturalny starszy pan, a nieprzyzwoity, śliski typ, w wymiętym, wczorajszym ubraniu. Tak, Wierszynin to postać zaskakująca, bo odpycha niemal tak samo mocno, jak wzbudza współczucie. Dlatego tym bardziej rozbrajające, a wręcz bolesne są podejmowane przez Maszę próby zatrzymania go. Pokazuje to jak ogromna i jak rozpaczliwa jest jej tęsknota za innym, niż dotychczasowe, życiem. Jak desperacka jest jej próba ucieczki od męża (Rafał Maćkowiak), którego nie kocha, nie pożąda, nie szanuje. 

Co ciekawe, relacja ta jest u Percevala nieco bardziej złożona niż ta, spisana przez Czechowa. Kułygin, wbrew literze autora, wcale nie ubóstwia bezgranicznie swojej żony. Co prawda zapewnia ją o tym, ale jego mowa ciała – wicie się, umizgi do pozostałych sióstr, do Wierszynina – komunikują coś zgoła innego. Wyraźnie widać tu, jak ważnym dla twórców spektaklu jest zwrócenie uwagi na problem widzialności i samostanowienia postaci, na to, jak widzą same siebie oraz na to, jak myślą, że widzą je inni.

Choćby Wierszynin, dla sióstr jest on synonimem możliwości ucieczki i wolności, za która tęsknią, mino że same zapomniały czym ona tak naprawdę jest. Przejmująca jest scena wdrapywania się przez – pogrążone jakby w letargu – Maszę i Irinę (Małgorzata Zawadzka) po drewnianej konstrukcji – ramie okna, z którego jakby na znak ostateczności zniknęły wszelkie obrazy. 

Naprawdę natomiast żyje i rzeczywiście jest obecna Natasza (Oksana Cherkashyna). Ona podejmuje decyzje, ponosi za nie odpowiedzialność, ma plany i korzysta z wolności, po którą sama poprzez małżeństwo z Andrzejem (Mirosław Zbrojewicz) sięgnęła. Widać to już na poziomie kostiumu (Annelies Vanlaere). Natasza jako jedyna podczas całego spektaklu wielokrotnie przebiera się, mimowolnie demonstrując tym samym swoją gotowość do zmian. Dla całej reszty elegancki, wieczorowy strój – garnitury i połyskujące sukienki – jest ponurą próbą zachowania pozorów statusu. Zdjęcie ubrania sprawia, że postaci kurczą się. Bez tej fasady wszyscy zdają się być niedopasowani i beznadziejnie nieszczęśliwi. Uciekają w przestrzeń poza scenę i lustro, poza pole widzenia siebie samego. W alkohol i seks, który daje im namiastkę wolności i zapomnienia.

Siostry i ich goście pragną niebytu, stanu niepamięci, który jawi się jako gwarant nowego życia i wolności właśnie. Wolność ta jednak wydaje się – z perspektywy bohaterów – nieosiągalna bowiem zapewnia ją dopiero poczucie sprawstwa. ,,3Siostry” zatem to obraz głębokiej i beznadziejnej tęsknoty za zmianą, która pewnie nigdy nie nastąpi.


fot. Monika Stolarska

Klub

Klub w reżyserii Weroniki Szczawińskiej powstał na podstawei głośnego reportażu Matildy Voss Gustavsson Klub. Seksskandal w Komitecie Noblowskim. Zarówno w przedstawieniu jak i w książce pojawia się postać zwana Kulturprofilen – osobistość ze świata kultury. U Gustavsson jest to Jean-Claude Arnault – dyrektor artystyczny offowego klubu Forum w Sztokholmie. Mężczyzna nie posiada na koncie spektakularnych osiągnięć artystycznych, ale małżeństwo z Katariną Frostenson (z którą współprowadził Forum) wybitną poetką, członkinią Akademii Szwedzkiej i wynikające z tego faktu szerokie wpływy, pozwalają mu na nadużycia finansowe i zastraszanie molestowanych przez siebie kobiet. Gustavsson decyduje się na to określenie w początkowej fazie dziennikarskiego śledztwa, skłoniona do tego przez wydawcę gazety ,,Dagens Nyheter”. U Szczawińskiej pojęcie to zdaje się być metaforą szerszego problemu. Tropicznie otwiera przestrzeń do rozmowy nie tylko o przemocy seksualnej, ale i do jasnego wyrażenia niezgody na osaczanie jej ofiar przez samozwańczych ekspertów. Pozwala komentować doniesienia na temat molestowania i mobbingu w polskich instytucjach kultury, czy uczelniach artystycznych oraz sprzeciwiać się patriarchalnym strukturom władzy w tych miejscach. Przede wszystkim jednak, dzięki zabraniu przestępcy nazwiska, staje się on (lub ona) hasłem, moralitetowym każdym, a tak ważna uwaga i wsparcie oddane zostaje ofiarom. 

Twórczynie spektaklu (twórczynie – bo spektakl powstał przy udziale samych kobiet) z wielogłosu wybierają jeden – głos Lydii. Decyzja ta jest zbyt istotna, żeby mogła być przypadkowa i z tego powodu staje się niezmiernie ważna w interpretacji wydarzeń scenicznych. Dlaczego akurat wokół tej historii zbudowano dramaturgię spektaklu? Świadectwo Lydii jest niejednoznaczne i skomplikowane, wyobrażam sobie, że dla kogoś może być niezrozumiałe. To kobieta, która wyłamuje się ze stereotypowego i niesprawiedliwego postrzegania ofiar przemocy seksualnej. Nie jest pruderyjna, lubi seks, a Jean-Claude na początku jej się zwyczajnie podoba. Po gwałcie, sparaliżowana strachem i zdezorientowana, spędza u niego noc, potem spotyka się z nim znowu i raz jeszcze – w nadziei, że dzięki tego typu kompromisom zdoła utrzmać dystans. Aktorki mówią o Lydii, ale także jako Lydia, a nawet do Lydii, zadają jej pytania i komentują – powielają w ten sposób napastliwe społeczne klisze, cytują wypowiedzi, które kobieta rzeczywiście słyszała na swój temat – w autobusie, czy przy rodzinnym stole. Wydawać by się mogło, że scena, w której Monika Szufladowicz (jako Lydia) słucha podobnych komentarzy, jest rozwiązaniem bardzo prostym, bo stanowi zwykłe powtórzenie. Jednak obserwowanie tej dosłowności, dość dobitnie pokazuje jak wypowiadane bez namysłu osądy, czy doszukiwanie się winy w ofierze zawłaszczają i zniekształcają jej historię. 

To punkt wyjścia do serii monologów. Wraz z rozwojem dramaturgii spektaklu, wypowiedzi aktorek stają coraz bardziej prywatne, empatyczne. Kobiety upewniają się, że nikomu z obecnych w teatrze nie przyjdzie do głowy usprawiedliwianie gwałciciela, tłumaczenie przemocy, szukanie winy w ubiorze, postawie, słowach, spojrzeniach, zgięciach kolan, albo ruchach małych palców u stóp ofiary. Szczególnie mocno wybrzmiewa to ww wzruszającym monologu Emilii Walus. Innym, albo kolejnym powodem, dla którego wybrano wypowiedź Lydii może być fakt, że wniesione przez kobietę oskarżenia doprowadził do skazania Jean-Cluade Arnaulta na karę pozbawienia wolności. Daje to pewnego rodzaju siłę i poczucie sprawstwa.

Forum jest osią wydarzeń. Nieprzypadkowe jest więc, że twórczynie spektaklu umiejscawiają akcję właśnie tam, w dodatku podkreślają mocno, że to Sztokholm, to Szwecja, a nie Polska. Skandynawska etykieta pozwala im na przemycanie treści mocno aktualnych, dotyczących molestowania i mobbingu w polskiej kulturze. Kobiety poruszają się z wolna, stukają kostkami lodu w kieliszkach, ekstrawagancko ubrane biorą udział w wernisażu wystawy, na której nie ma dzieł sztuki. Są jedynie ich opisy. To scenograficzna gra z faktem, że z Forum często znikały prace wystawiających w tym miejscu artystów. Były kradzione, ale bez włamania, albo kupowane przez kolekcjonerów, lecz bez zapłaty. Kontynuacja tego wątku umacnia się w emocjonalnym monologu Julii Borkowskiej, w którym jako Katarina Norling opowiada o kradzieży jej prac, zastraszaniu i wykorzystaniu jej własności intelektualnej przez Frostenson i Arnaulta.

Spektakl Klub nie jest adaptacją reportażu choć powstał na jego podstawie. Książka jest szwedzkim świadectwem akcji #MeToo, spektakl natomiast to pole rozszerza, odkrywa kolejne jego warstwy. Bo o ile rzeczywiście, przytoczone zostały w nim historie zaczerpnięte prosto z reportażu, to jest to jedynie pretekst, by móc powiedzieć o sprawach bliższych, bardziej polskich. Przede wszystkim, jest jednak wyrazem siostrzeństwa, wspólnotowości i wsparcia; sprzeciwem wobec wykorzystywaniu władzy w celu tuszowania przestępstw seksualnych i – co najważniejsze – wobec wiktymizacji ofiar.


fot. Bartek Warzecha

Fantazja

Anna Karasińska w wywiadach powtarza, że zanim rozpocznie pracę w danym teatrze, najpierw stara się zapoznać z miastem, z atrybutami jego mieszkańców i ich potrzebami. Co takiego odnalazła, zdiagnozowała w Warszawie, gdzie w TR premierę dwa lata temu miała Fantazja? W rozmowie z Marceliną Obarską (Culture.pl), reżyserka mówi, że: był to smutek i dehumanizacja miasta, które jakimś cudem odbudowało się na cmentarzu, ale tego nie przepracowało, bo nie miało jak. I teraz, takie jak jest, z tym cmentarzem pod chodnikiem, wstydzi się siebie i chce być nie sobą, tylko zachodnią Europą. (…) Czułam, że potrzebny jest spektakl, który będzie sprzyjał nawiązywaniu utraconego kontaktu. Ze sobą i z innymi.*

Fantazja to projekt/przypomnienie o codziennym doświadczaniu niepowtarzalnej a ignorowanej przez nas sytuacji bycia tu i teraz. Jego forma zaś rozmontowuje utarte, tradycyjne rozumienie teatru.

Fantazja jest spotkaniem nie tylko aktorów, aktorek i reżyserki, ale także zaangażowaniem do tego spotkania widowni. Oś spektaklu opiera się na wyobraźni i niejako wymusza na partycypujących w tym doświadczeniu widzach, empatyzowanie, fantazjowanie na temat konkretnych ludzi, w konkretnych sytuacjach, kreślonych z offu przez obecną w teatrze Karasińską. Reżyserka od razu wyjaśnia, że spektakl jest rodzajem eksperymentu, że nie ma wyraźnego scenariusza i opiera się na żywym reagowaniu przez nią nad przebiegiem. Z racji tego, że dzieje się tu i teraz, niewykluczone, że się zaśmieje albo pomyli. Podczas spektaklu, który ja oglądałam zamierzenie to zostało zaburzone przez wyświetlane nad sceną, angielskie tłumaczenie, które dyktowało pewną kolejność, rozstroiło dowolność reżyserki, spontaniczność podejmowanych przez nią decyzji. Nie mniej, można powiedzieć, że sposób ten odkrywa przed nami pewne profanum teatru, czyli rozmowy reżysera z aktorami, przygotowania, momentami przypomina improwizację. Co najważniejsze, taka forma skutecznie rozwiązuje uprawomocniającą się po wejściu do teatru, umowę pomiędzy aktorem a widzem, gdzie zwykle role są jasno określone i dzielą się na oglądanych i oglądających, oświetlonych i schowanych bezpiecznym półmroku. Tu światła nad widownią nie gasną w chwili rozpoczęcia akcji, co umożliwia nieprzerwany kontakt wzrokowy, porozumienie między sceną a widownią.

Fantazja_348

Nie ma tu specjalnej akcji, motywem spektaklu jest odnajdywanie się aktorów w dyktowanych przez Karasińską sytuacjach. Reżyserka zwraca się do sześciu, cały czas obecnych na scenie aktorów i aktorek (Dobromir Dymecki, Monika Frajczyk, Rafał Maćkowiak, Maria Maj, Agnieszka Roszkowska, Adam Woronowicz) po imieniu, przypisując im kolejne emocje i konteksty. Mówi trochę do nas, a trochę do aktora, na przykład: Dobromir (Dobromir Dymecki) gra teraz białego niedźwiedzia, z którym każdy chce sobie zrobić zdjęcie. Albo: Adam (Adam Woronowicz) jest teraz widzem, który właśnie przyszedł do teatru i za cholerę nie wie, co się tutaj dzieje. Do Moniki Frajczyk: Monika wstydzi się tańczyć do piosenki, którą lubi.

To przykłady sytuacji, krajobrazów mentalnych, w których każdy z nas potrafi się z łatwością umiejscowić. Karasińska fantazjuje na tematy prawdopodobne, ale też te mniej realne, bliskie, jak polecenie wejścia w skórę wyzyskiwanego w fabryce rodzynek, dziecka.

Za pośrednictwem abstrakcji zaś, reżyserka wprowadza element grozy, który silniej atakuje naszą wyobraźnię. Przykładem jest historia chłopca, która rozpoczyna się poleceniem przez Karasińską Monice Frajczyk wczucia się w rolę łyżeczki, która nabiera dżem i trafia do ust małego chłopca siedzącego na tarasie. Reżyserka pozwala nam go polubić, popłynąć razem z nim w melancholijną podróż do jednego z tych pięknych, letnich poranków, kiedy sami byliśmy dziećmi. Po to tylko, żeby zaraz powierzyć Marii Maj rolę osy szepczącej owemu chłopcu do ucha, że za moment zabije całą jego rodzinę. Właśnie te abstrakcyjne sytuacje, jak żadne inne, są pryzmatem naszej obojętności i rutyny, w której nie skupiamy się na otoczeniu. Zajęci sobą nie zauważamy niczego prócz czubka własnego nosa. Społeczeństwo jest, jak przez analogię do Warszawy opisała to Karasińska: bardzo drogie, uprane i uprasowane, aseksualne, nikt nikogo nie widzi, a uprzejmość służy demonstrowaniu tego, że ma się klasę, a nie nawiązywaniu realnych kontaktów między ludźmi.* Twórcy pokazują nam w ten sposób egocentryzm i samotność, której dobrowolnie się oddajemy.

Twórcy spektaklu maksymalnie koncentrują się na relacji, odcinają wszystko co w takim kontakcie pośredniczy. Nie ma tu scenografii ani specjalnych kostiumów – Paula Grocholska ucharakteryzowała aktorów i aktorki tak, żebyśmy możliwie najmocniej poczuli poufny i nieoficjalny charakter spotkania z aktorami i aktorkami. Wyglądają oni bowiem tak, jakby znaleźli się na scenie przez przypadek, wstępując do TR w drodze na zakupy – we własnych ubraniach, butach, trochę zaskoczeni obecnością widowni. Poza kilkoma scenami, nie ma też muzyki. Ramą spektaklu jest język, a nie zbudowana z niego fabuła.

Twórcy spektaklu sprawnie przemieszczają się między aktorstwem a prywatą, widać że dobrze się ze sobą czują, że dobrze się bawią – nierzadko doprowadzają do łez (ze śmiechu oczywiście) nie tylko publiczność, ale też siebie nawzajem. 

Fantazja to zabawny, ale też wzruszający spektakl oparty na doświadczeniu bycia częścią wspólnoty, skupieniu na nawiązaniu kontaktu, dostrzeżeniu drugiego człowieka, empatyzowaniu z nim. Uchwyceniu cudzych emocje przy jednoczesnym powstrzymaniu się od oceny. To projekt koncentrujący się bardziej na nakłonieniu do uważności i refleksji niż na opowiedzeniu jakiejś historii.

A ty? Kogo dziś zobaczyłeś w drodze do pracy? Ale tak naprawdę zauważyłeś?

*Rozmowa Marceliny Obarskiej z Anną Karasińską, Culture.pl

https://culture.pl/pl/artykul/karasinska-w-polsce-jeden-rodzaj-teatru-jest-traktowany-powaznie-wywiad

fot. mat. TR Warszawa

Inni Ludzie

Pojebany dzień
dzień pojebany od rana,
się plany mu krzyżowały 
jak Marszałkowska z Alejami,
jak z choinki igły na dywanie.
Jak z choinki igły obeszłe na dywanie.
na ołowiane niebo przez firany patrząc;
tyle czekał, a wszystko sie od rana jebie.

Inni ludzie Grzegorza Jarzyny to inscenizacja tekstu Doroty Masłowskiej o tym samym tytule. Autorka za pomocą rymów, hip-hopowego zabarwienia naśladuje język blokowiska, miesza go z popkulturowym bałaganem, natarczywością reklamowych haseł – styl podobny do tego z Pawia królowej, Dwóch biednych Rumunów mówiących po polsku, czy płyty Mister D., diagnozuje rzeczywistość. Grzegorz Jarzyna używa do tego głównie scenografii i muzyki.

Ważna w Innych Ludziach – tych Masłowskiej i tych Jarzyny, jest Warszawa i jej mieszkańcy. Przez trzy dni włóczymy się razem z Kamilem (Yacine Zmit) – głównym bohaterem po stolicy z blachy falistej i opadłych z choinek, igieł. Kamil – ma 32 lata, mieszka tu z matką (Maria Maj), młodszą siostrą (Agnieszka Żulewska). Obie go wkurzają, żadna nie rozumie. Kamil ma półtora koła długu w Playu. Jego plan, to wydać płytę z rapem. Teksty już ma, brakuje mu tylko dobrego bitu. Kamil to taki chłopak, któremu zawsze wiatr wieje w oczy. Nie ma kasy, a tu rachunek za telefon, którego nie ma jak spłacić; nie ma pracy i dziwnym trafem wkręca się w handel dropsami, które potem matka spuszcza mu w ubikacji (z czego on za nie odda). Kiedy łechce go myśl, że ma romans z silikonową, uzależnioną od Xanaxu, żoną swojego bogatego męża, Iwoną (Agnieszka Podsiadlik), ta chce mu zapłacić za właśnie odbyty stosunek. I nawet poderwana w Rossmannie Anecia (Natalia Kalita) nie chce go już dłużej znać. Ktoś, nie wiadomo kto, ale ktoś na pewno, zabrał mu kasę, miłość, godność i marzenia. 

Scenę zajmują trzy prostokąty z blachy falistej – wysokie pod sufit Studia ATM. Przytłaczają scenę i wszystkich, którzy się na niej znajdują. Ten element scenografii prócz tego, że przypomina blaszane zabezpieczenia, płoty, pokryte reklamami ściany, których pełno w stolicy, jest także ekranem, na którym wyświetlana jest akcja. Część wydarzeń dzieje się poza zasięgiem wzroku widzów. Dostępny jest zaś przekaz kamery. Blacha przywołuje wtedy na myśl ogromne billboardy reklamowe. Kiedy zaś wyświetlana jest na niej wymiana wiadomości między Kamilem a Anecią, czy Iwoną, zamienia się w ekran smartfona. 

Kolejne postaci pojawiają się na billboardzie bądź na środku sceny. Pojedynczo – prowadząc monolog, jak ten Macieja (Adam Woronowicz) – męża Iwony:

I tego nienawidził w tym kraju,że nawet jak sam żyjesz jakoś,
na poziomie pewnym,
to i tak ciągną cię w dół
te wszystkie Polaki prosto z pola pastewne.

Albo wszyscy – tworząc coś na kształt teledysku do piosenki. Rapują, tańczą do muzyki Piotra Kurka i Krzysztofa Kaliskiego (w tym miejscu warto wspomnieć, że muzyka jest grana ze stanowiska DJ-a, które znajduje się zaraz obok sceny)

Maciej mówi w swoim monologu o innych, gorszych od siebie Polakach (Woronowicz, w istocie jest w tej roli absolutnie wspaniały i prześmieszny). Masłowska poprzez postać mężczyzny diagnozuje Polaków mu podobnych. To nowobogaccy, u których pieniądze niekoniecznie idą w parze z szacunkiem do innych i udanym życiem rodzinnym. Maciej zdradza swoją drugą żonę Iwonę. Z córką z poprzedniego małżeństwa ma kontakt raczej słaby. Syna, którego ma z Iwoną nie widuje zbyt często – kiedy wraca z pracy (jeśli wraca w ogóle) ten już śpi. Maciej rekompensuje czas, którego nie spędza z rodziną, pieniędzmi. My za to, czyli widownia śmiejemy się z obu tych grup – tamtych Polaków, którzy wkurzają Macieja i tych mu podobnych. Śmiejemy się z Aneci, Kamila, jego rodziny. A z czego się śmiejecie? Zapytam słowami Gogola – Z samych siebie się śmiejecie. Gdy przychodzi ta refleksja, już tak zabawnie nie jest.

MOS_0363

Narratorką wydarzeń jest nie wiedzieć czemu siostra Kamila – Sandra, która pojawia się i kreśli tło wydarzeń. Spektakl puentuje zaś środkowym palcem pokazanym widowni i słowami: I to by było na tyle, gdyby ktoś pytał jak tam jego płyta, ich matka.

Inni Ludzie w reżyserii Grzegorza Jarzyny to tak naprawdę tekst Masłowskiej w teledyskowym, widowiskowym anturażu. Potraktowany bardzo dosłownie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że zabrakło pomysłu na jego interpretację, jakby Masłowska i jej tekst sam w sobie był już wystarczającą miarą sukcesu. Przez to, mimo że bardzo śmieszny i świetnie zagrany (szczególne gratulacje dla Adama Woronowicza, Marii Maj i Aleksandry Popławskiej), spektakl nie mówi nam niczego nowego.

 

Fot. Materiały TR Warszawa

Strach

Strach, przypomina postapokaliptyczną wizję świata, jakby na ziemię znów spadł meteoryt, a kroki piątki zbłąkanych postaci były nie tylko jednymi z ich ostatnich, ale także z jednymi z ostatnich kroków ludzkich na ziemi. Jakby czekali na coś, co i tak nieuniknione.

Aktorów (Dobromira Dymeckiego, Monikę Frajczyk, Cezarego Kosińskiego, Piotra Trojana, Agnieszkę Żulewską) poznać możemy jedynie po głosach, ich twarze zakrywają maski, wszyscy są równi, wszyscy odstręczający, w pewien sposób potworni. Ubrani w przykurzone ubrania, jakby wyszli z jakiegoś schronu, w którym ledwo co przetrwali wybuch. Po to, by już niedługo zostać wchłoniętymi przez dziurę, przerażającą otchłań nicości, z której wystają tylko oślizgłe odnóża, macki jakiegoś potwora. Stranger things… trzeba przyznać. Warstwa wizualna, jest mocno sugestywna, na co składają się nie tylko kostiumy (Dominika Olszowy) i scenografia (Tomasz Mróz), ale też fantastyczne światła (Aleksandr Prowaliński), które w połączeniu ze zwolna przesuwającym się dymem tworzą oniryczne wręcz mozaiki, ruchome witraże. Muzyka dopina uczucie niepokoju.

Małgorzata Wdowik jest reżyserką, której nie interesuje tradycyjny sposób pracy. Bazuje ona raczej na tworzeniu doświadczeń niż fabuły. Muszę przyznać, że uwielbiam jej wrażliwość, sposób komunikowania się z widzem i zajmowania się problemem. Jej teatr to przepracowywanie, doświadczanie, odkodowywanie klisz. Strach według tego, co mówiła w wywiadach miał być próbą dotarcia do źródeł naszych własnych lęków, [których twórcy] szukają w opowieściach ludowych i popkulturowych, we wspomnieniach rodzinnych i doświadczeniach politycznych. Budują z nich świat zawieszony między fantazją a koszmarem sennym, w którym najważniejsza staje się walka o swój strach. Strach manipuluje scenami z popkultury, prowadzi dialog z klasyką filmów grozy, pojawia się Frankenstein, który jest wkurzony, że nikt się już dziś go nie boi, że przestał być wiarygodny.

STRACH_fot-NK_3

Dla mnie, mimo dużego szacunku i słabości do języka Małgorzaty Wdowik, Strach był nie do końca udaną próbą opowiedzenia o samotności, chorobie, śmierci, wizji pośmiertnej ciemności i przede wszystkim o braku wyboru, o bezradności i świadomości nadejścia nieuchronnego. Dlaczego nie do końca udaną? Wątpliwości wynikają z braku poczucia spójności warstwy narracyjnej i wizualnej, spektaklu. Tekst Roberta Bolesto wydawał się momentami nazbyt infantylny, nie zgrywał się z oniryczną warstwą wizualną spektaklu, był gdzieś obok, tak jakby twórcom zabrakło jednej wspólnej wizji. Z jednej strony piękne i jednocześnie niepokojące obrazy, z drugiej sformułowanie, że nie da się wydepilować gęsiej skórki

Brak organizacji również nie pomógł w odbiorze. Każdy z publiczności, przed wejściem na widownię otrzymał słuchawki, których zastosowanie w spektaklu, było zabiegiem, mającym pomóc w uzyskaniu pewnej intymności, bliskości — jakby ktoś szeptał do nam tuż przed snem do ucha. Lecz zamiast kołysanki, opowiadał o swoich koszmarach. Niestety nikt z obsługi widowni, nie upewnił się przed rozpoczęciem spektaklu, czy wszyscy znajdują się na właściwym kanale. Słuchawki miały trzy kanały nadawania, warstwa audio do spektaklu znajdowała się tylko na jednym z nich. Przy czym spora część widowni, przez cały spektakl znajdowała się na pustym kanale, albo wychodziła w trakcie spektaklu zniesmaczona niedziałającym sprzętem.

Każdy spektakl, to nieustająca praca, dopieszczanie, może więc pójść na Strach za jakiś czas?

 

fot. materiały TR Warszawa

Grind/r

Grindr to najpopularniejsza wśród gejów i osób biseksualnych aplikacja randkowa w Polsce. Umożliwia kontakt ze znajdującymi się w pobliżu posiadaczami Grindr.  Po kliknięciu w zdjęcie pojawia się krótki opis i możliwość rozmowy. Dla większości użytkowników, Grindr to po prostu hook-up app, czyli aplikacja ułatwiająca umówienie się na seks  za pomocą  kilku kliknięć w ekran smartfona. Są jednak i tacy, którzy z nadzieją szukają za jej pomocą miłości. Przed rozpoczęciem cyber–przygody niezbędne jest zapoznanie się z obowiązującym tam kodem. Bez jego znajomości przy spotkaniu można być, delikatnie mówiąc, zaskoczonym. W szyfrze są bowiem zapisane informacje o chorobach wenerycznych, wirusie HIV, fetyszach czy łóżkowych preferencjach, jednak tylko od użytkowników zależy, czy będą szczerzy , zatem ryzyko rozczarowania zawsze istnieje.

Grind/r to także tytuł spektaklu w reżyserii Piotra Trojana, który swoją premierę miał w 2015 roku w TR Warszawa i powstał w ramach projektu warsztatowego Teren TR, wspierającego rozwój nowych artystów i artystek. To dramat/dokument, historia oparta na osobistym doświadczeniu korzystania z Grindr przez Piotra Trojana, który w spektaklu przywołuje kilka z sześćdziesięciu odbytych dzięki aplikacji randek. Opowiedzenie prawdziwej historii, przełożenie jej na język dramatu, nadanie jej performatywnego wymiaru, pozwoliło reżyserowi osiągnąć dystans i stworzyć pewną mitologię własnego życia, manifest odmienności. Użycie takich środków jak wideo, przedstawiony na dużym ekranie zapis rozmów, rzeczywiste połączenie się z użytkownikami aplikacji przez Skype’a, odtworzenie spotkań i przywołanie ich kontekstów, odsłania rzeczywistość podziemia gejowskiego randkowania, pozwala zastanowić się nad znaczeniem kontaktu fizycznego oderwanego od bliskości wynikającej z bycia w relacji i sensem seksu w epoce cyfrowej.

Grindr_fot._Marta_Ankiersztejn-5

Spektakl rozgrywa się w przestrzeni kształtem przypominającej wybieg podczas pokazu mody — podświetlony, z rozciągniętymi wzdłuż niego rzędami miejsc dla widowni. Już na początku dowiadujemy się, co w aplikacyjnym żargonie oznaczają zwroty NSA (seks bez zobowiązań), chem (seks pod wpływem narkotyków), SDT (informacja o chorobie przenoszonej drogą płciową) czy top/bottom/vers (aktywny/pasywny/uniwersalny kochanek) Następnie razem z Piotrem Trojanem i jego partnerami idziemy na imprezę, zaglądamy do ich pokojów, łóżek, poznajemy ich fantazje, zboczenia, razem z nimi przekraczamy granice ich słabości i samotności, mierzymy szerokość marginesu społecznej akceptacji, zastanawiamy się gdzie leży granica, tak zwanej, obyczajności. Bo spotkania aranżowane za pomocą tytułowej aplikacji często wykraczają poza wyznaczane przez nią ramy. Trojan przywołuje  na przykład spotkanie z trollami, mieszkającymi w wynajętym pokoju na Ostrołęce, którzy  nadzy oglądają filmy pornograficzne na kilku monitorach, w mikrofalówce także znajdującej się w owym pokoju podgrzewają zamiast obiadu płyn do seksu oralnego, a ich pokój w miejscu drzwi ma kotarę. Inne przywołane przez Trojana historie dotyczą spotkania zainicjowanego zepsutym bojlerem i chęcią kąpieli, albo imprezy, na której miał się odbyć seks zbiorowy wedle preferencji top/bottom/vers, ale oprócz gospodarzy pojawił się na niej tylko Trojan. Sugestywna muzyka Marcina Janusa umożliwia widzowi pełniejszy wgląd i odnalezienie się w emocjonalnej narracji aktorów.

Równie istotnym, obok randek, elementem spektaklu są sceny spotkań z matką Piotra (w tej roli Ewa Szykulska), która szuka i próbuje zrozumieć przyczyny homoseksualnej orientacji swojego syna. To głos goryczy, szukający winy, przedmiotu/podmiotu oskarżenia, dzięki któremu łatwiej o racjonalizację lub wyjaśnienie. Po wizycie Piotra i jego partnera wyparcie nie jest bowiem już możliwe. Sceny z udziałem Matki rozbijają imprezowo-łóżkową narrację, unaoczniając zagubienie, kolejne rozczarowania i lęki Piotra, ale przede wszystkim szalenie dużą, jak na życie wypełnione dziesiątkami partnerów, samotność; demaskują lewitację pomiędzy potrzebą prawdziwej, głębokiej relacji a jej substytutem w postaci łatwiejszych do materializacji przygodnych kontaktów, gdzie seks i człowiek przyjmują formę produktu. Godząc się na tę rolę, w zamian otrzymują  wolność i… dowolność dokonywania wyborów oraz brak zobowiązań.

Grindr_fot._Marta_Ankiersztejn-26

Ten dynamiczny, pełen zabawnych i ironicznych scen, które w dużej mierze są zasługą świetnych kreacji aktorskich Dobromira Dymeckiego, Jana Dravnela, Sebastiana Pawlaka, Michała Bielińskiego oraz samego Piotra Trojana, spektakl śmieszy dopóki, dopóty widz nie uprzytomni sobie, że bawi go nie fikcja teatralna czy inscenizacyjny pomysł dramaturga, a zapis realnych spotkań reżysera, stenogramy rzeczywiście odbytych czatów i randek. To dokument afirmujący inność i niepewność, skłaniający do refleksji nad tym, jaki wpływ na relację, na budowanie więzi i bliskości z drugim człowiekiem ma rozwój technologiczny i w jakim kierunku to wszystko zmierza… czy to aby  nie jakaś pułapka?

fot. materiały TR Warszawa

Solidarność. Nowy projekt

Drodzy Przyjaciele, pragnę Was serdecznie powitać i wyrazić ogromną radość, że tu zajrzeliście. Przedstawiam Wam zapis ze spektaklu Solidarność. Nowy projekt, który zapewniam! nie będzie długi, po kilku minutach czytania może odbyć się przerwa kawowa. Kto za? Kto przeciw? Kto się wstrzymał?

Przestrzeń ATM Studio, gdzie odbywa się spektakl, swoją organizacją przypomina salę konferencyjną podzieloną charakterystycznie na cztery sektory oraz ambonę, z której przemowy wygłaszają zaproszeni prelegenci. Jest przerwa kawowa i głosowanie za lub przeciw przerwie obiadowej, są oklaski, wspólny śpiew i darmowa woda. Drogie Koleżanki, drodzy Koledzy, jest rok 1981 i jesteśmy na I Krajowym Zjeździe Delegatów NSZZ „Solidarność’’.

09-Solidarnosc.Nowy_projekt_rez._Pawel_Wodzinski_foto_Monika_Stolarska33

Spektakl Pawła Wodzińskiego to teatr zaangażowany, polityczny, teatr non fiction, gdzie przestajemy myśleć kategoriami widownia – scena, aktorzy – publiczność. Likwidujemy tę barierę na rzecz zbiorowości, identyfikacji z aktorem, działania afektem. Scena bogata jest w społeczne i historyczne konteksty, oryginalne nagrania, filmy, zapisy rozmów. I nie po to, aby zreferować czy odtworzyć znane nam już wydarzenia, ale by odsłonić rzeczywistość, zdemontować patos, dokonać aktualizacji. W tym przypadku jest to pytanie o dziś, o teraźniejszą perspektywę zjednoczenia i samostanowienia Polaków w kontekście narastającego nacjonalizmu i autorytaryzmu rządu.

Czubato tu od nagrań i cytowań, które z obecnej perspektywy mogą się wydawać prześmiewcze, jak na przykład treści rzeczywistych przemówień uzupełnione o słowo oklaski w kwadratowym nawiasie albo wideo z nieobecnym na zjeździe z powodu nieotrzymania wizy wjazdowej do Polski, brytyjskim prelegencie. Wspomniane nagranie uzmysławia zarówno podniosłość, jak i śmieszność wszystkich zagranicznych przemówień, które w ówczesnej Polsce musiały brzmieć co najmniej ,,egzotycznie”.

Aktorzy – delegaci zjazdu, nakłaniają publiczność – delegatów zjazdu do brania faktycznego, czynnego udziału w przebiegu spektaklu – zjazdu. Nieśmiało więc klaszczemy i podnosimy ręce biorąc udział w głosowaniu, nie bez wahania włączamy się w huczące emocjami i zaangażowaniem piosenki związkowców, półgębkiem śpiewamy Which side are on boys?/ Which side are you on? grane na żywo przez fantastyczny zespół, tupiemy nóżką, aktorzy krzyczą, tańczą. Zaczynamy zastanawiać się nad swoją rolą w tym spektaklu, identyfikować się. Zespół, stenogramy, dokumenty, mocne, emocjonalne zaangażowanie aktorów, którzy bez wyjątku stworzyli role absolutnie dojrzałe, fantastyczne! Wszystkie te elementy namacalności przekonują i zatrzymują na twierdzeniu, że projekt Solidarności, projekt polityczny wolny od klasowości i kumoterstwa, podziałów ekonomicznych i tych ze względu na płeć, projekt zakładający równość w dostępie do edukacji, kultury, służący rozwojowi społeczeństwa jest szczególny, bo REALNY!

08-Solidarnosc.Nowy_projekt_rez._Pawel_Wodzinski_foto_Monika_Stolarska31

Przyglądamy się zbliżeniom twarzy delegatów, z naturalnego, trochę przybrudzonego ujęcia z ręki, oglądamy też wideo przedstawiające oryginalne fragmenty przemówień, wywiadu z Andrzejem Celińskim czy narady i głosowania związkowców dotyczącego sposobu powoływania dyrektorów przedsiębiorstw oraz jego rekonstrukcję z przejmującym zatrzymaniem na wymownie milczącym Janie Rulewskim. Jakby w myśl twierdzenia Levinasa, że wszystko jest w twarzy… Coś pęka i chyba zaczynamy zastanawiać się nad przeniesieniem pojęcia solidarności i masowej samorządności ekonomicznej i politycznej na polski plac widowiskowy 2017. Ważymy w myślach ideę demokracji bezpośredniej, zastanawiając się, czy taka polityka jest jeszcze lub w ogóle  u nas możliwa.

Spektakl kończy wideo z warszawskiego Czarnego Protestu sprzed kilku miesięcy, na którym pojawiają się aktorzy z fragmentami postulatów z początku lat 80. ubiegłego wieku. Dotyczą one edukacji, ochrony środowiska, gospodarki krajowej i zagranicznej, praw i równości kobiet w miejscu pracy, pracowników w ogóle. Kamera i archiwum przenoszą się na ulicę, a efekt tego przesunięcia jest niebywały, bo wiele z wypowiedzianych przez aktorów zdań jest nadal bądź na powrót obowiązujących. Dokonała się aktualizacja przeszłości i uwydatnienie teraźniejszości.

Wydaje się, że to nie przypadek, że Paweł Wodziński przywołuje wątek solidarności akurat dziś, wątek samorządności pracowników, demokracji bezpośredniej jako tej trzeciej drogi – czegoś pomiędzy komunizmem a kapitalizmem. Czy to możliwe? Nie wiem. Nie wiem też, jak wiele w nas siły, podobnej do tej, która towarzyszyła niewiarygodnej szansie ówczesnego, Solidarnościowego zrywu.

Drogie Koleżanki, Drodzy Koledzy! Serdecznie dziękuję za Waszą uwagę! Podsumowując powyższy zapis dodam tylko, że Solidarność. Nowy Projekt to fantastyczna sztuka bez asekuranctwa.

Polecam i zachęcam do wzięcia udziału w kolejnym zjeździe.

fot. materiały TR Warszawa

Piłkarze

Tu musi być jakiś dramat, konflikt, napięcie. Tu musi być jakiś bohater. To na pewno będzie jakaś opowieść o człowieku. Tymi słowami beznamiętny głos narratora z offu (Dobromir Dymecki) rozpoczyna spektakl. I rzeczywiście, była to jakaś opowieść o człowieku, był tu jakiś bohater, konflikt, napięcie. I był to przede wszystkim i zdecydowanie świetny spektakl, z repertuaru TR w Warszawie!

Bohaterem jest dwójka młodych, pozbawionych przez reżyserkę głosu, młodych mężczyzn. Dwoje piłkarzy, za których, do których i o których mówi, analizuje i relacjonuje głos zza kulis. Tak jakby mózgi piłkarzy skoncentrowane na formie pozbawione były umiejętności samookreślania, albo w celu redukcji niepotrzebnych dystraktorów, jakimi jest, między innymi myślenie, chciano zoptymalizować ich sportową wydolność. To jeden z, i moim zdaniem najważniejszy z wspomnianych przez narratora dramatów i konfliktów – traktowanie piłkarza, czy jakiegokolwiek innego wyczynowca, jako obiektu ekonomicznego, jak maszynki do strzelania goli, wygranej, i wreszcie – zarabiania pieniędzy. To pewien rodzaj miękkiego ubezwłasnowolnienia, pt. ty się nic nie martw, my to wszystko załatwimy, ty po prostu trenuj i strzelaj te gole!

To też historia rozbierająca sportowców z fasady seksualnego tabu oraz obalenie medialnych mitów piłkarskiej doskonałości. Wszak piłkarz to nie gej! Piłkarz to mężczyzna! Bo gej nie ma czego szukać wśród samczej, a jednak erotycznie dwuznacznej, szczególnie w czasie zwycięstwa, czy w szatni, gawiedzi, prawda? A jeśli ma depresję – choć lejący się pot, jako autentyczność fizycznego wysiłku i istnienia, tego nie zdradza, całkowicie eliminuje go z gry, jest wart mniej niż piłkarz na emeryturze. Że nie wspominając o kontuzjach, kiedy już absolutnie żaden transfer do wyższej ligi nie jest możliwy, żaden klub takiego gracza nie kupi. Nikt nie chce tracić na złamanym dosłownie, czy w przenośni, zawodniku.

A wydawać by się mogło, że piłkarz jest człowiekiem… piłkarz to towar, to interes – intratny, albo nie, dlatego zakup trzeba dobrze przemyśleć bo reklamacji, ani zwrotów nie będzie. Twórcy spektaklu świetnie, bez ckliwości i definitywnie burzą topos doskonałego, męskiego piłkarza, rozwiewając wszelkie, będące solą w piłkarskim oku, tabu. Obnażają materialny, pozbawiający piłkarza osobowości i człowieczeństwa, aspekt.

Piłkarze, to mistrzowski mariaż teatru dokumentalnego, sportu i tańca. Choreografia wykonana przez Martę Ziółek balansuje na styku przekalkowanych wprost z murawy piłkarskich popisów, treningów, ćwiczeń i rytmu. Katorżniczego rytmu, odczuwanego razem z aktorami, którzy rzeczywiście mają za sobą przeszłość ligową. Kacper Wdowik grał bowiem w Odrze Opole, a czarnoskóry Wiktor Bagiński związany był przez kilka lat z Lechem Poznań. Nie brakuje więc wypowiadanych beznamiętnym głosem z offu rasistowskich, homofobicznych, nacjonalistycznych obelg, będących cudzysłowami z boiska. Pojawienie się na scenie prawdziwych sportowców, a nie aktorów, przybiera zatem dodatkowy sens – autentyczności. Obrani przez przenikliwego i wszechwiedzącego narratora z prywatności, z każdego rozstępu, tatuażu i zerwanego ścięgna, mężczyźni, stają się wiarygodnym źródłem wiedzy na temat ciemnych stron piłkarstwa, presji rynku i rywalizacji.

W trakcie spektaklu nie pada żaden gol, nie słychać gwizdów i wuwuzeli. Jest pot, jest  mordujący trening i przygotowanie do strzału, który nie pada – przynajmniej dosłownie. Pada bowiem grad emocji, frustracji, realiów, niemego buntu. Meandrując pomiędzy tym wszystkim, nie zapomnij, że to spocone ciało, ten medialny, seksualny, ekonomiczny obiekt, posiadacz piłkarskich parametrów i danych technicznych, wartości sportowej i rynkowej, to człowiek – nie zawsze zwycięzca.  

fot. Kasia Chmura

%d blogerów lubi to: