Spartakus. Miłość w czasach zarazy

Według danych Komendy Głównej Policji od początku stycznia do końca listopada 2021 roku tysiąc trzysta trzydzieści dziewięć osób w wieku od siedmiu do osiemnastu lat podjęło próbę samobójczą. Dwieście z nich, to nastolatkowie LGBTQ+. O odebraniu sobie życia myśli zaś dwadzieścia cztery procent polskich nastolatków, z czego aż siedemdziesiąt cztery procent to osoby LGBTQ+. Te zatrważające dane to według twórców spektaklu ,,Spartakus. Miłość w czasach zarazy” realne konsekwencje homofobicznych działań polskiego rządu. 

Szpital psychiatryczny to miejsce, do którego po nieudanej próbie samobójczej, dzieci i młodzież trafia. Spektakl powstał na podstawie reportaży Janusza Schwertnera ,,Miłość w czasach zarazy” i ,,Piżamki”oraz wywiadów z pacjentami szpitali psychiatrycznych i ich rodzicami, z medykami i gronem konsultantów z zakresu psychiatrii dziecięcej, suicydologii, czy ratownictwa medycznego, a także przedstawicielami Stowarzyszenia Lambda Szczecin. To między innymi z tych źródeł wiadomo, jak wyglądają wnętrza szpitali przy ulicy Żwirki i Wigury w Warszawie, czy w podwarszawskim Józefowie, jakie metody terapeutyczne stosuje wobec dzieci personel szpitala w Garwolinie oraz jakie leki przepisuje się w tych placówkach młodym pacjentom.

Jaka jest więc kondycja polskiej psychiatrii dziecięcej? Rozpaczliwie zła. By to zilustrować, reżyser ,,Spartakusa…” – Jakub Skrzywanek, pierwszą część przedstawienia umieszcza na oddziale – w chlewie. Scena Teatru Współczesnego w Szczecinie wyłożona zostaje słomą i podzielona na kojce metalowymi, zardzewiałymi przegrodami. W jednym z nich znajduje się łazienka – bez drzwi, czy zasłonek prysznicowych i ze zdewastowaną toaletą. W kojcach i pomiędzy nimi, czyli w miejscach sugerujących korytarze, leżą stare, podarte i poplamione krwią materace. Jest też ciasna izolatka i świetlica, w której nie ma nic prócz zdezelowanych krzesełek i stołu. Wśród medycznego sprzętu walają się koryta, miski, widły. Choć w rzeczywistości nie czuć żadnego zapachu, wyobraźnia podpowiada smród. Pacjenci – oczywiście tylko ci, dla których w przepełnionym już i tak szpitalu starczyło miejsca – przed wejściem na oddział mijają dyżurkę pielęgniarek i gabinet lekarski. Wszystko jest stare, brudne i smutne. Autorem tej sugestywnej scenografii jest Daniel Rycharski – artysta wizualny i aktywista, na podstawie którego twórczości i doświadczeń powstał film ,,Wszystkie nasze strachy”.

Na poziomie metaforycznym zachodzi tu zatem odniesienie do nieludzkich warunków stwarzanych przez system nieletnim po samobójczych próbach. Kostiumy (Natalii Mleczak) zaś – jednakowe piżamki w pastelowych kolorach unifikują wszystkich pacjentów, stanowiąc wyraźny symbol pozbawienia ich jakiejkolwiek autonomii. Znoszone i przechodzące ubrania – szpitalne uniformy, scenografia uzupełniona o fragmenty wypowiedzi z reportaży, czy zdjęcia wnętrz szpitali zrobione w tajemnicy przez rodziców pacjentów, a wyświetlane podczas spektaklu z tyłu sceny, alarmują o niewydolności systemu.

W tej zatęchłej i przytłaczającej przestrzeni znajdują się dzieci (Anna Januszewska, Krystyna Maksymowicz, Beata Zygarlicka, Arkadiusz Buszko, Robert Gondek, Wiesław Orłowski, Przemysław Walich). Co ciekawe, role pacjentów powierzono aktorom starszym. Twórcy spektaklu nie podejmują bezpośrednio tematu wyzwań demograficznych, czy organizacyjnych opieki senioralnej w Polsce, jednakże już sama decyzja obsadowa mówi o ich wrażliwości na problem bezradności grup marginalizowanych wobec systemu  – nie tylko dzieci, czy mniejszości seksualnych, ale także osób starszych. 

Pacjenci snują się po scenie w apatii, jedni otępiali stoją bez ruchu i patrzą w dal, inni siedzą i z obojętnością międlą w rękach nieistotne przedmioty. Kogoś zamknięto w izolatce, ktoś inny rozgryzł sobie właśnie rany na nadgarstkach – znowu próbował się zabić. Wśród nich jest Wiktor, do którego personel szpitala usilnie zwraca się formą żeńską jego imienia bo urodził się dziewczynką i jako osoba nieletnia nie mógł przejść jeszcze tranzycji płci. A więc Wiktoria albo gówniara. Nigdy nie Wiktor. Anna Januszewska, która gra rolę chłopca, jest w niej porażająco wiarygodna. Jej Wiktor wzbudza współczucie, powoduje ból i przygnębienie. Gdy zmuszony jest rozebrać się do naga przed medykami, czuję jego wstyd i upokorzenie. Czuję narastającą złość, kiedy chłopak musi tłumaczyć swoją tożsamość, płaczę nad jego bezwolnością i niemocą w walce o szacunek wobec samego siebie. Wiktor, jak i pozostali pacjenci znajdują się w sytuacji granicznej, są bezradni i w tej niemożności pasywni. Nauczyli się, że jakikolwiek sprzeciw skutkuje karą, bezpieczniej jest więc po prostu się podporządkować.

A stosowany w szpitalu system kar obejmuje przewinienia takie jak brak apetytu (spowodowany przecież lekami), płacz podczas rozmowy telefonicznej z rodzicami, niechlujne pościelenie łóżka, czy ociąganie się podczas porannej rozgrzewki. Nauka ,,Trenów” Kochanowskiego na pamięć, sprawdzian wiedzy z ,,Krzyżaków” to tylko niektóre z wymierzanych przez personel oddziału absurdalnych konsekwencji. Hejt, czy poniżenie na forum grupy, homofobiczne treści (które przecież dla dużej część pacjentów były powodem prób samobójczych i ostatecznie ich pobytu w szpitalu) to codzienność. Twórcy spektaklu w scenach zbiorowych – wspólnej modlitwy, czy terapii grupowej – uzmysławiają, że mamy tu do czynienia z systemowym upokarzaniem i znęcaniem się nad dziećmi. 

Skądś dobiega płacz, skądś krzyk. Najgłośniejszy jest jednak surowy dźwięk uderzających o ściany kojca metalowych furtek. Nie pozwala on ani na moment zapomnieć gdzie jesteśmy, nie pozwala choćby na chwilę odwrócić uwagi i wyjść z roli widza – choć czasami by się chciało – na przykład wtedy, gdy jeden z pacjentów gwałci koleżankę z oddziału, podczas gdy pozostali otępiali przez neuroleptyki i antydepresanty nie mają siły zareagować. Lekarz (Maciej Litkowski) pojawia się tu raz w tygodniu, by poprowadzić terapię grupową, biega pomiędzy oddziałami, pielęgniarki (Helena Urbańska, Adrianna Janowska-Moniuszko) są w dyżurce, salowego (Adam Kuzycz-Berezowski) nie ma akurat w pobliżu. Szpital jest przepełniony, a przemęczonego personelu, który przez trzy noce nie schodzi z dyżuru – sceny, jest za mało. Są to realne sytuacje i realne problemy polskiej psychiatrii dziecięcej, na które zwracają uwagę twórcy ,,Spartakusa…”.

Mimo tego, co dzieje się na scenie – w chlewni, matki które pojawiają się na filmie poprzedzającym ostatnią cześć spektaklu – mama Wiktora, który mimo leczenia, w kwietniu 2019 roku popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg metra, i mama Kacpra, z którym Wiktor poznał się w szpitalu psychiatrycznym – zgodnie podkreślają, że po próbie samobójczej szpital to jedyne miejsce, które w tym najgorszym momencie zabezpieczy życie chcącego zabić się dziecka. 

W spektaklu śmierci nie ma. I bez niej pierwsza część jest emocjonalnie trudna do udźwignięcia. Finałem jest inscenizowana ceremonia ślubna pary jednopłciowej. Ślub, o którym marzył Wiktor. W świetle prawa nie ma on żadnej mocy, ale przekaz o tym, że każdy ma prawo do miłości, jest jednoznaczny. Od premiery spektaklu już kilkanaście par homoseksualnych wzięło ślub na szczecińskiej scenie. Na tle wiejskich ołtarzy dożynkowych tworzonych przez scenografa wraz z Kołem Gospodyń Wiejskich ze wsi Stobno. Obok baby i dziada dożynkowego pokazanych jako pary jednopłciowe, wśród ludowego tańca (choreografia – Agnieszka Kryst) i weselnych pieśni, pomiędzy sukniami w kolorach tęczowych flag równości. Ta część przedstawienia wzrusza i pozostawia z nadzieją, że miłość jest silniejsza niż nienawiść ludzi od ,,tęczowej zarazy”, ,,ideologii LGBT”, czy ,,stref wolnych od LGBT”. Skoro twórcom spektaklu udało się połączyć na scenie teatralnej dwa tak odległe od siebie światy, jak folklor i queer, to tylko kwestia czasu, aż rzeczywiście się to uda. W to wierzę!

Spartakus to niewolnik, rzymski gladiator, który po doprowadzeniu do największego w historii Rzymu powstania niewolników stał się symbolem walki o wolność. Wiktor, Kacper, poznali się i pokochali w czasach zarazy – tej pandemicznej i tęczowej, o której mówił arcybiskup Jędraszewski. Z tej perspektywy, ,,Spartakus. Miłość w czasach zarazy” to nie tylko spektakl o stanie polskiej psychiatrii dziecięcej, ale także krzyk o godność i szacunek dla osób wykluczonych. O równość. Kiedy równe prawa dla mniejszości seksualnych zostaną w końcu zaakceptowane, nie potrzeba będzie walki – w której ktoś ginie, ktoś staje się symbolem. Jak Spartakus.


fot. Piotr Nykowski

Śmierć Jana Pawła II

,,Śmierć Jana Pawła II” to coś więcej niż spektakl teatralny. To doświadczenie – odkładającego się w ciele współodczuwania, bólu i smutku, poczucie, że nie powinno mnie tu być. To próba oddzielenia starości, choroby i w końcu śmierci od świętości. Przypisanie ich na powrót człowiekowi.

Pod kopułą bazyliki Świętego Piotra w Watykanie (wspaniała scenografia Agaty Skwarczyńskiej) odgrywa się ostatni rozdział z życia Karola Wojtyły (Michał Kaleta). Na oczach całego świata, który widzi w nim nie człowieka a papieża – symbol i świętość. Jakub Skrzywanek wraz z pozostałymi twórcami i twórczyniami boleśnie nam to unaocznia. Pokazuje to, co przez pełnioną przez Jana Pawła II rolę, media, a ostatecznie także samych wiernych zostało zmitologizowane, czemu odebrano prawo do intymności i prywatności.

W spektaklu umiera stary, schorowany, wpółprzytomny, podłączony do szpitalnej aparatury człowiek. Człowiek, którego trzeba karmić, któremu trzeba zmieniać pieluchę. Śmierć wobec, której wszyscy jesteśmy równi. Bo ubrane, umalowane ciało i pastorał papieski, to wizerunek przeznaczony do wspomnień i na sprzedaż.

Byłam, widziałam, polecam, polecam, polecam!

Duchologia polska

Duchologia polska w reżyserii Jakuba Skrzywanka to rozprawa na temat polskiej transformacji, wolna od politycznych i ekonomicznych kontekstów. To zbiór prawdopodobnych i iluzorycznych zdarzeń, prawdziwych historii i narosłych wokół nich opowieści, fantazji. Estetyka, ikony ówczesnej popkultury, atmosfera tęsknoty i przestrzeń zapamiętana, której daleko do neutralności bo mieści w sobie zbyt wiele mitów, korowodów działań i emocji. Spektakl — klisza, ironiczny, pełen symboli, skrawków pamięci, oscylujący ciągle między serio i buffo.

Jak czytamy w opisie do spektaklu, jest on inspirowany stroną internetową i książką Olgi Drendy, z której zaczerpnięty został tytuł i czas akcji. Ale wydaje się, że nie tylko, że także poszatkowany sposób prowadzenia narracji oraz baśniowość, mityczność, która wypełnia luki w zapamiętanych opowieściach z czasów PRL-u, została stamtąd pożyczona.

Spektakl ma formę seansu spirytystycznego, podczas którego, z gara pełnego rosołu zostają wywołane popkulturowe duchy transformacji. Jest noc sylwestrowa 1999/2000, dom Matki (Angelika Cegielska), w Wałbrzychu. Matka razem duchami, które z jednej strony symbolizują ekscytację Zachodem, z drugiej — kompleksy Polaków, chce rozpocząć wszystko od nowa. Po raz kolejny i znowu. Z lisem — symbolem szczególnie znanej wałbrzyskiej sztolni na piersi i w rytm Under pressure zespołu Queen. Tylko, że wspomniane wszystko jest dla kobiety równie niezdefiniowane i fantazmatyczne, jak rola w owej transformacji jej telewizyjnych gości.

© Bartek Warzecha

A pojawiły się tu same gwiazdy, prawdziwe ikony tęskniącego za powiewem zachodniego postępu, PRL-u: Alexis z Dynastii (fenomenalna gra aktorska Nataszy Aleksandrowitch), rosyjski uzdrowiciel całej ówczesnej Polski — Anatolij Kaszpirowski — skoncentrowana, niemal mistyczna postać fantastycznie zagrana przez Irenę Wójcik, Człowiek z czarną teczką (Michał Kosela), kapitalnie skomponowana przez twórców spektaklu postać Ducha dziejów (Piotr Mokrzycki), która łączy w sobie estetyczną powierzchowność lat ‘90 i wizualny bałagan (sztuczne futra, szerokie krawaty, wojskowe proporczyki, wiszące nad łóżkami dwudziestokilkulatków, którzy właśnie wrócili z wojska), duch małej, martwej Dziewczynki (Irena Sierakowska), która sądząc, po folkowym stroju i twarzy umazanej sadzą, zginęła gdzieś w okolicach kopalni oraz Indianin (Tomasz Muszyński). Na kolacji jest obecny także Syn Matki (Kamil Bochniak), gej, adresat wszystkich niedzielnych rosołów. Syn jest niedopasowaniem, rozsądkiem, oskarżeniem o bezmyślność, brak zaangażowania, sensowności i przede wszystkim o brak pomysłu na zmiany. Zmiany, które nie przyniosą niczego nowego. Bo Matka chce transformacji tu, w Wałbrzychu, ze starą piosenką!

Ze starą piosenką i wespół z Alexis — drwiącą z nas pijaczką z Denver, odzianą tylko w przód sukienki (wszak na ekranie widzimy tylko fasadę, powierzchowność romantycznie sunącą po schodach). Z Kaszpirowskim, który swoje telewizyjne skupienie nazywa medialnym kłamstwem, przecież on siedząc przed kamerą myślał tylko o tym żeby cała ta uzdrowicielska adin, dwa, tri szopka wreszcie się skończyła. Co to za uzdrowiciel, który nie wierzy w cuda… Z martwą schizofreniczną dziewczynką, która nie przestaje tańczyć i rozmawiać z niewidzialnymi koleżankami i ze znerwicowanym Człowiekiem z czarną teczką?

© Bartek Warzecha

Na brak planu, zamysłu Matki i duchów odpowiada Matka Natura (Agnieszka Bałaga-Okońska). Na początku wszystkiego była ciemność! Żeby rozpocząć zmiany, trzeba zrobić miejsce na nowe, zniszczyć wszystko, co było do tej pory znane. Z całego świata pozostaje tylko Teatr w Wałbrzychu. Mieliśmy szczęście, przetrwaliśmy tu niczym w schronie. Dzięki temu mamy szansę obserwować (nie uczestniczyć — bo ani sceniczne duchy, ani żywi w teatr partycypacyjny nie wierzą) jak świat rozpoczyna się od nowa. I wreszcie tak jak trzeba, z Polską jako początkiem wszystkiego, z prehistoryczną kijanką, wychodzą z morza gdzieś pod Kielcami. Matka Natura połączyła zacofaną, kiczowatą (jak bluzka w panterkę i legginsy z lycry Matki) Polskę z wyobrażeniem postępu i tęsknotą za zachodnim blichtrem, a władzę z rozpylaniem strachu i przemocą, budując w ten sposób prostą analogię do obecnej sytuacji polityczno – społecznej w naszym kraju.

Duchologia polska to świetny, ironiczny tekst (dramaturgiczny debiut Pawła Soszyńskiego), rewelacyjna, teledyskowa choreografia Oskara Malinowskiego, który w tej roli również postawił swój pierwszy krok oraz aktorstwo na naprawdę wysokim poziomie. Jednak energia zbudowana na początku spektaklu, ekscytująca baśniowość, fantastyczność, w trakcie jego trwania gdzieś się ulotniła… Zabrakło tu płynności w łączeniu myśli i scen, jak brakuje gładkości przy słuchaniu muzyki z kaset — nagle dźwięk się urywa i trzeba zmienić stronę.

Christoph Schlingensief powiedział, że opór się przejadł. Teraz czas tworzyć paradoksy. I pomysł na spektakl, na wprowadzone do niego postaci, pewna nierealność były właśnie takim paradoksem. Szkoda, że nie do końca utrzymanym…

 

fot. Bartek Warzecha (materiał Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu)

Mała Premiera — Kordian Akt I

2 lutego w Teatrze Polskim w Poznaniu miała miejsce kolejna premiera Kordiana (zaraz po realizacji Jakuba Skrzywanka, o której możecie przeczytać dwa posty niżej). Tym razem z dramatem Juliusza Słowackiego zmierzyła się grupa młodzieży — aktorów amatorów, w ramach projektu Teatru Polskiego w Poznaniu — Mała Premiera. Pomysł to rewelacyjny, bowiem zakłada równoległą realizację przez młodzież tytułu wystawionego już przez zawodowy zespół aktorski i zaprezentowanie go, rzecz jasna, w Teatrze. To genialna inicjatywa i jednocześnie projekt edukacyjny, angażujący młodzież do czynnego udziału w kulturze i świadomego odbioru sztuki, analizy dramatu i konfrontacji jego klasycznej wymowy z teatralną post – dramatycznością. Program stwarza ponad to możliwość współpracy przy współtworzenia spektaklu z profesjonalistami: instruktorem teatralnym, aktorem, reżyserem, czy dramaturgiem.

Młodzi aktorzy (Zofia Dulska, Maria Kaźmierska, Weronika Mańczak, Antonina Mrówczyńska, Aleksandra Rekiel, Zuzanna Stempska, Teresa Zawieja, Szymon Grajek, Kacper Kujawa, Piotr Maik) wraz z reżyserami: Barbarą Krasińską i Przemysławem Chojęta skupili się na pierwszym akcie Kordiana, przefiltrowując emocje i rozterki głównego bohatera dramatu Słowackiego przez pryzmat doświadczeń współczesnych nastolatków, skonfrontowali uczucia piętnastoletniego Kordiana z własną wrażliwością. Dla przypomnienia, w pierwszym akcie, Kordian wspomina samobójczą śmierć swojego przyjaciela. To fragment pełen niepokoju, ponurych wniosków dotyczących sensu istnienia, tęsknoty za wielką ideą, która będzie w stanie wyrwać go z depresji, a czego nie jest w stanie uczynić nawet jego wielka miłość do Laury. Wtedy to sługa Grzegorz opowiada mu o walce w szeregach armii Napoleona, wielkiej odwadze i bohaterstwie Polaków. Akt I kończy się samobójstwem Kordiana.

27356153_1812674498742547_6241835693778499310_o

Scenę w Malarni wypełnia ciemność, 5 drewnianych ławek szkolnych i odgłosy burzy. Uboga scenografia, która daje aktorom duże możliwości modyfikacji przestrzeni i wykorzystania jej podczas choreografii, wraz ze światłem błyszczącym synchronicznie z odgłosem grzmotów, buduje napięcie, obawę i zaniepokojenie tożsame emocjom towarzyszącym Kordianowi w pierwszym akcie dramatu.

Młodzi aktorzy są elegancko ubrani — w białe koszule i czarne garnitury — jak na szkolną akademię, wszyscy przez cały czas trwania spektaklu ściskają w rękach książkę, Kordiana, jako symbol inspiracji, czy utożsamienia z bohaterem. Czasami zdarza się, że ją odrzucają, czy depczą, żeby zaraz znowu przycisnąć ją do brzucha.  Tylko trójka z tej grupy wyróżnia się spośród pozostałych aktorów — wyalienowany chłopak, odstający od reszty, nie tylko przez okulary przeciwsłoneczne i wianek, który ma na głowie, ale przede wszystkim przez głębokie zamyślenie i pewną supremację z jaką traktuje innych oraz chłopak i dziewczyna, którzy zamiast marynarek mają na sobie czarne bluzy. Ta ostatnia dwójka nieustannie toczy ze sobą bitwy o przywództwo, dzieląc cały zespół zawsze na dwie drużyny. Raz jest to podział według płci, innym razem ze względu na sympatyzujących z nimi kolegów, kolejnym zaś próbują swoich sił już tylko we dwójkę. Robią to po to, żeby zaznaczyć swoją istotność i rangę. Jak Kordian, który rozdaje karty (chłopak w wianku), podając im broń i sekundując w pojedynku na pistolety. I jak Kordian z dramatu Słowackiego, który zaznacza swoją obecność błaganiem o cel istnienia i ostatecznie aktem autoagresji.

27503323_1812675342075796_2535918061671067408_o

Wydaje się, że wszystko jest dla występującej na scenie młodzieży jasne, że przeczytali ze zrozumieniem licealną lekturę, że wszyscy odrobili lekcję z romantyzmu,  zarówno  uczniowie, jak i pedagodzy. Dopiero wideo – art markujący lekcję języka polskiego obnaża nieudolność w radzeniu sobie z klasycznym utworem przez system edukacji, że poradnik metodyczny dla nauczycieli, który wyróżnia cele po przeczytaniu dramatu, nie zawiera najwyraźniej tego najważniejszego — zrozumienia utworu. Uczniowie zasypiają,  nudzą się, patrzą przez okno, albo wgapiają się w nauczyciela pustym wzrokiem, jak na drogę podczas siódmej godziny jazdy samochodem. Nuda, nuda, nuda. To chyba nie tak powinno wyglądać. Okazuje się bowiem, że młodzież podczas Małej Premiery fantastycznie odnajduje się w interpretacji klasycznego utworu i świetnie radzi sobie z jego przeniesieniem do współczesnych realiów, dostając tymczasem szansę na konfrontację i zrozumienie przez artystyczne działanie. To próba unaocznienia arcyważności umiejętności obserwowania, słuchania i podejmowania prób zrozumienia siebie nawzajem. Bez hierarchicznego, czy pokoleniowego podziału. To wysiłek wart zachodu bo być może Kordian nie podjąłby próby samobójstwa, gdyby czuł się rozumiany, gdyby czuł wsparcie. I być może wielu ówczesnych Kordianów nie podjęłoby podobnych prób z jednakowych powodów. Twórcy spektaklu odnoszą się do uczuć, duchowości Kordiana. Utożsamiają w ten sposób wszystko, co dzieję się na scenie w Malarni z dysonansem emocjonalnym towarzyszącym Kordianowi Słowackiego i ich własnym dokuczliwym konfliktem wewnętrznym, pojawiającym się przy podejmowaniu trudnych decyzji.

27500540_1812674432075887_6282449083489614618_o

Słowem, mądre to przedstawienie i świetny projekt edukacyjny. Cieszy też ogromna liczba licealistów na widowi. Mam tylko obawę, czy dla wszystkich ta inscenizacja miała naprawdę klarowne przesłanie. Może jakaś rozmowa, debata z udziałem młodej publiczności po spektaklu dałaby nam tę pewność? To tylko taka mała sugestia.

 

fot. Jakub Wittchen

Kordian

Przyznam szczerze, że romantyzm nigdy nie był moją ulubioną epoką literacką. Ból świata, cierpienie z powodu nieodwzajemnionej miłości, bierność… te, czy inne, werteryczne, martyrologiczne cechy bohaterów romantycznych przyprawiały mnie o mdłości, do Kordiana zaś miałam ochotę krzyknąć: ,,stary, ogarnij się, przestań się nad sobą użalać i zacznij, do cholery, działać!”

Jak się okazało twórcy spektaklu, których głosy słyszymy po wejściu do przestrzeni Malarni Teatru Polskiego, zdają się również nie przepadać za werterycznym bohaterem Słowackiego. Zaczyna robić się ciekawie.

Tym bardziej, że znajdujemy się wewnątrz rekonstrukcji Placu Adama Mickiewicza w Poznaniu, wypełnionego po brzegi martyrologicznymi eksponatami, pomnikami, tablicami, upamiętniającymi bohaterstwo, heroizm i inne. W planie wystawy czytamy stające w kontrze do męczeńskich i bohaterskich, opisy kolejnych relikwi. Eksponatem jest też Wiesław Zanowicz grający Kordiana w 1978 roku w rzeszowskim Teatrze im. Wandy Siemaszkowej.

Możemy zwiedzać, zastanawiając się czemu ma to służyć.

26856270_1553253318106911_1983265667_n

I tym bardziej, pamiętając że Kordiana Słowacki napisał versus Konradowi z Dziadów cz. 3 Mickiewicza, odnosząc się do mitologizowania powstania listopadowego, do utrwalanego i popularyzowanego przez Mickiewicza kontekstu historycznej sprawiedliwości, boskiej sprawiedliwości i mesjanistycznej wizji Polski jako Chrystusa narodów, czerpiącej siłę z tradycji, z przeszłości, dawnych ideałów, która aby powstać  najpierw musi wycierpieć swoje. Słowacki zaprezentował zgoła inny, krytyczno – rozrachunkowy nurt, podejmujący wątek klęski, apokalipsy, ułudy, demaskacji nieskuteczności mesjanistycznych haseł.  Z prologu do dramatu wiemy, że według niego, kraje poddane są skazane na klęskę. Z góry. A próby walki i buntu są moralnie niejednoznaczne, sprzeczne z chrześcijańskim nauczaniem. Kordian decyduje się na skrytobójstwo cara – oprawcy narodu. W buncie przeciwko ciemięzcy, niewoli, wbrew naukom chrześcijańskim i kodeksowi rycerskiemu (poddany nie może zabić króla, a na króla Polski koronował się właśnie car Mikołaj I), nie w imieniu Polski, ale w obronie własnej indywidualności, chce umrzeć Kordian.

Trumny Kordiana nie sposób nie zauważyć, stoi w centralnym miejscu przed wejściem do Malarni, przykryta biało – czerwoną flagą i kwiatami, pojawia się też podczas spektaklu, w ostatniej scenie.

26678618_1790298120980185_8613257217753865051_o

Po odczytaniu listu od Prezydenta Dudy, który w obliczu obowiązków państwowych nie był w stanie dotrzeć na premierę i po minucie ciszy upamiętniającej bohaterów walczących za Polskę (cóż za piękna ironia), na scenie pojawia się piętnastoletni Kordian (Konrad Cichoń) i Laura (Kornelia Trawkowska). Po apelowej, recytacyjnej rozmowie, odrzuceniu przez dziewczynę, Kordian popełnia samobójstwo. W kolejnej scenie, wyrzucony przez morze na brzeg obcego kraju, przybiera wcielenia kolejnych aktorów, którzy przekazują sobie jego rolę. Tu zaczyna się podróż – kompatybilna do tej oryginalnej z dramatu Słowackiego:
przez Londyn, gdzie uświadamia sobie rolę pieniądza otwierającego drogę do wszelkich godności,
Dover, gdzie czyta Króla Leara Szekspira uzmysławiając sobie odrealnienie świata literackiego,
Włochy, gdzie przekonuje się o tym, że kobiety to interesowne kurwy,
Watykan, i tu scena z Konradem Cichoniem w roli niedołężnego, marionetkowego, starego papieża (po parkinsonie sądząc to Jan Paweł II), którego zniekształconych przez chorobę słów rozszyfrować nie możemy, muszą być tłumaczone,
aż na szczyt Mount Blanc, gdzie Kordian postanawia umrzeć za Polskę, a Winkelried przybywa do niego pod postacią polarnego niedźwiedzia. W tej roli jedna z moich ulubionych polskich aktorek, rewelacyjna Sonia Roszczuk.

Jesteśmy już pewni, że na scenie nie ma jednego słusznego Kordiana, że jest ich pięciu! Pięciu Kordianów i jedna Kordianka, a w ramach roli każdego z nich słyszymy prywatną historię aktora. Kordianka na przykład się nie zabije bo nie jest Kordianem. Do tej roli zaproszono performerkę, feministkę Alex Freiheit i jej sceniczne alter ego – Siksę, znane między innymi z ostatniej edycji OFF Festivalu. Siksa to superbohaterka, która zrodziła się z bólu i buntu przeciw despotyzmowi, patriarchalnej polityce, przymusowi podobania się i spełniania oczekiwań. W spektaklu mówi o tym, jak była zgwałcona, a gwałciciel jest jej carem i jak zabijając go każdego dnia, przybliża się do wolności. Kordianka ostro sprzeciwia się sprowadzaniu roli kobiet do nic nie wnoszących do przebiegu wydarzeń, kochanek głównych bohaterów, dzięki którym mogą cierpieć.

26232349_1790298644313466_7968416335362618340_o

Oprócz konceptu łączącego melodramatyczne wspomnienie szkolnego apelu z artystycznością, postdramatyzmem i performansem Siksy na uwagę zasługuje świetna choreografia Agnieszki Kryst, wspaniałe oświetlenie Aleksandra Prowalińskiego i fantastyczna, wspomniana już scenografia i kostiumy Pauli Grochowskiej.

Skrzywanek w wywiadzie dla Wyborczej mówi, że nie chce by ktoś za niego, czy w jego imieniu umierał, żeby ktoś sobie odbierał życie w tym kraju w imię czegokolwiek! To nie jest droga. Nie chcę dziś Kordianów, którzy będą oddawać życie za ojczyznę. I ja się pod tym podpisuję! Brak dialogu w obecnej Polsce jest absolutnie patologiczny i chory! Cieszę się, że ktoś wreszcie pochował Kordiana! Nie zrobił tego Słowacki, udało się Skrzywankowi. Tylko że twórcy Kordiana chcieliby rewolucji, w którą sami nie do końca wierzą. Nie wierzą w siłę, zjednoczenie, ani prawdopodobieństwo odwagi do wyjścia ze strefy reputacyjnego komfortu. Zabierają bohaterskie tło pomnikom, udzielają głosu zbuntowanej Siksie, starego Kordiana przedstawiają jako zgaszonego mężczyznę w przykurzonym mundurze, tym samym, w którym grał Kordiana po raz pierwszy 40 lat temu. Którego historia, to strach i podpis, którego nigdy nie powinien był złożyć, emigracja i zmiana obywatelstwa, nazwiska. Nie chcą dziś Kordianów – obrazów bezhołowia romantycznych i idealistycznych wizji świata. Tyle wiemy na pewno.

Przygotowując się do pisania o Kordianie, zajrzałam do licealnych notatek, w których przeczytałam, że: Kordian nie jest dramatem niescenicznym (jak wiele innych utworów polskiego romantyzmu), tkwią w nim ogromne możliwości inscenizacyjne, może doskonale sprawdzić się w teatrze. Miała Pani rację, Pani Emilio! Kordian ma ogromne możliwości inscenizacyjne, a Jakub Skrzywanek w raz z zespołem wykorzystali je w sposób, którego mało kto by się spodziewał.

 

fot. Magda Hueckel

%d blogerów lubi to: