Spartakus. Miłość w czasach zarazy

Według danych Komendy Głównej Policji od początku stycznia do końca listopada 2021 roku tysiąc trzysta trzydzieści dziewięć osób w wieku od siedmiu do osiemnastu lat podjęło próbę samobójczą. Dwieście z nich, to nastolatkowie LGBTQ+. O odebraniu sobie życia myśli zaś dwadzieścia cztery procent polskich nastolatków, z czego aż siedemdziesiąt cztery procent to osoby LGBTQ+. Te zatrważające dane to według twórców spektaklu ,,Spartakus. Miłość w czasach zarazy” realne konsekwencje homofobicznych działań polskiego rządu. 

Szpital psychiatryczny to miejsce, do którego po nieudanej próbie samobójczej, dzieci i młodzież trafia. Spektakl powstał na podstawie reportaży Janusza Schwertnera ,,Miłość w czasach zarazy” i ,,Piżamki”oraz wywiadów z pacjentami szpitali psychiatrycznych i ich rodzicami, z medykami i gronem konsultantów z zakresu psychiatrii dziecięcej, suicydologii, czy ratownictwa medycznego, a także przedstawicielami Stowarzyszenia Lambda Szczecin. To między innymi z tych źródeł wiadomo, jak wyglądają wnętrza szpitali przy ulicy Żwirki i Wigury w Warszawie, czy w podwarszawskim Józefowie, jakie metody terapeutyczne stosuje wobec dzieci personel szpitala w Garwolinie oraz jakie leki przepisuje się w tych placówkach młodym pacjentom.

Jaka jest więc kondycja polskiej psychiatrii dziecięcej? Rozpaczliwie zła. By to zilustrować, reżyser ,,Spartakusa…” – Jakub Skrzywanek, pierwszą część przedstawienia umieszcza na oddziale – w chlewie. Scena Teatru Współczesnego w Szczecinie wyłożona zostaje słomą i podzielona na kojce metalowymi, zardzewiałymi przegrodami. W jednym z nich znajduje się łazienka – bez drzwi, czy zasłonek prysznicowych i ze zdewastowaną toaletą. W kojcach i pomiędzy nimi, czyli w miejscach sugerujących korytarze, leżą stare, podarte i poplamione krwią materace. Jest też ciasna izolatka i świetlica, w której nie ma nic prócz zdezelowanych krzesełek i stołu. Wśród medycznego sprzętu walają się koryta, miski, widły. Choć w rzeczywistości nie czuć żadnego zapachu, wyobraźnia podpowiada smród. Pacjenci – oczywiście tylko ci, dla których w przepełnionym już i tak szpitalu starczyło miejsca – przed wejściem na oddział mijają dyżurkę pielęgniarek i gabinet lekarski. Wszystko jest stare, brudne i smutne. Autorem tej sugestywnej scenografii jest Daniel Rycharski – artysta wizualny i aktywista, na podstawie którego twórczości i doświadczeń powstał film ,,Wszystkie nasze strachy”.

Na poziomie metaforycznym zachodzi tu zatem odniesienie do nieludzkich warunków stwarzanych przez system nieletnim po samobójczych próbach. Kostiumy (Natalii Mleczak) zaś – jednakowe piżamki w pastelowych kolorach unifikują wszystkich pacjentów, stanowiąc wyraźny symbol pozbawienia ich jakiejkolwiek autonomii. Znoszone i przechodzące ubrania – szpitalne uniformy, scenografia uzupełniona o fragmenty wypowiedzi z reportaży, czy zdjęcia wnętrz szpitali zrobione w tajemnicy przez rodziców pacjentów, a wyświetlane podczas spektaklu z tyłu sceny, alarmują o niewydolności systemu.

W tej zatęchłej i przytłaczającej przestrzeni znajdują się dzieci (Anna Januszewska, Krystyna Maksymowicz, Beata Zygarlicka, Arkadiusz Buszko, Robert Gondek, Wiesław Orłowski, Przemysław Walich). Co ciekawe, role pacjentów powierzono aktorom starszym. Twórcy spektaklu nie podejmują bezpośrednio tematu wyzwań demograficznych, czy organizacyjnych opieki senioralnej w Polsce, jednakże już sama decyzja obsadowa mówi o ich wrażliwości na problem bezradności grup marginalizowanych wobec systemu  – nie tylko dzieci, czy mniejszości seksualnych, ale także osób starszych. 

Pacjenci snują się po scenie w apatii, jedni otępiali stoją bez ruchu i patrzą w dal, inni siedzą i z obojętnością międlą w rękach nieistotne przedmioty. Kogoś zamknięto w izolatce, ktoś inny rozgryzł sobie właśnie rany na nadgarstkach – znowu próbował się zabić. Wśród nich jest Wiktor, do którego personel szpitala usilnie zwraca się formą żeńską jego imienia bo urodził się dziewczynką i jako osoba nieletnia nie mógł przejść jeszcze tranzycji płci. A więc Wiktoria albo gówniara. Nigdy nie Wiktor. Anna Januszewska, która gra rolę chłopca, jest w niej porażająco wiarygodna. Jej Wiktor wzbudza współczucie, powoduje ból i przygnębienie. Gdy zmuszony jest rozebrać się do naga przed medykami, czuję jego wstyd i upokorzenie. Czuję narastającą złość, kiedy chłopak musi tłumaczyć swoją tożsamość, płaczę nad jego bezwolnością i niemocą w walce o szacunek wobec samego siebie. Wiktor, jak i pozostali pacjenci znajdują się w sytuacji granicznej, są bezradni i w tej niemożności pasywni. Nauczyli się, że jakikolwiek sprzeciw skutkuje karą, bezpieczniej jest więc po prostu się podporządkować.

A stosowany w szpitalu system kar obejmuje przewinienia takie jak brak apetytu (spowodowany przecież lekami), płacz podczas rozmowy telefonicznej z rodzicami, niechlujne pościelenie łóżka, czy ociąganie się podczas porannej rozgrzewki. Nauka ,,Trenów” Kochanowskiego na pamięć, sprawdzian wiedzy z ,,Krzyżaków” to tylko niektóre z wymierzanych przez personel oddziału absurdalnych konsekwencji. Hejt, czy poniżenie na forum grupy, homofobiczne treści (które przecież dla dużej część pacjentów były powodem prób samobójczych i ostatecznie ich pobytu w szpitalu) to codzienność. Twórcy spektaklu w scenach zbiorowych – wspólnej modlitwy, czy terapii grupowej – uzmysławiają, że mamy tu do czynienia z systemowym upokarzaniem i znęcaniem się nad dziećmi. 

Skądś dobiega płacz, skądś krzyk. Najgłośniejszy jest jednak surowy dźwięk uderzających o ściany kojca metalowych furtek. Nie pozwala on ani na moment zapomnieć gdzie jesteśmy, nie pozwala choćby na chwilę odwrócić uwagi i wyjść z roli widza – choć czasami by się chciało – na przykład wtedy, gdy jeden z pacjentów gwałci koleżankę z oddziału, podczas gdy pozostali otępiali przez neuroleptyki i antydepresanty nie mają siły zareagować. Lekarz (Maciej Litkowski) pojawia się tu raz w tygodniu, by poprowadzić terapię grupową, biega pomiędzy oddziałami, pielęgniarki (Helena Urbańska, Adrianna Janowska-Moniuszko) są w dyżurce, salowego (Adam Kuzycz-Berezowski) nie ma akurat w pobliżu. Szpital jest przepełniony, a przemęczonego personelu, który przez trzy noce nie schodzi z dyżuru – sceny, jest za mało. Są to realne sytuacje i realne problemy polskiej psychiatrii dziecięcej, na które zwracają uwagę twórcy ,,Spartakusa…”.

Mimo tego, co dzieje się na scenie – w chlewni, matki które pojawiają się na filmie poprzedzającym ostatnią cześć spektaklu – mama Wiktora, który mimo leczenia, w kwietniu 2019 roku popełnił samobójstwo, rzucając się pod pociąg metra, i mama Kacpra, z którym Wiktor poznał się w szpitalu psychiatrycznym – zgodnie podkreślają, że po próbie samobójczej szpital to jedyne miejsce, które w tym najgorszym momencie zabezpieczy życie chcącego zabić się dziecka. 

W spektaklu śmierci nie ma. I bez niej pierwsza część jest emocjonalnie trudna do udźwignięcia. Finałem jest inscenizowana ceremonia ślubna pary jednopłciowej. Ślub, o którym marzył Wiktor. W świetle prawa nie ma on żadnej mocy, ale przekaz o tym, że każdy ma prawo do miłości, jest jednoznaczny. Od premiery spektaklu już kilkanaście par homoseksualnych wzięło ślub na szczecińskiej scenie. Na tle wiejskich ołtarzy dożynkowych tworzonych przez scenografa wraz z Kołem Gospodyń Wiejskich ze wsi Stobno. Obok baby i dziada dożynkowego pokazanych jako pary jednopłciowe, wśród ludowego tańca (choreografia – Agnieszka Kryst) i weselnych pieśni, pomiędzy sukniami w kolorach tęczowych flag równości. Ta część przedstawienia wzrusza i pozostawia z nadzieją, że miłość jest silniejsza niż nienawiść ludzi od ,,tęczowej zarazy”, ,,ideologii LGBT”, czy ,,stref wolnych od LGBT”. Skoro twórcom spektaklu udało się połączyć na scenie teatralnej dwa tak odległe od siebie światy, jak folklor i queer, to tylko kwestia czasu, aż rzeczywiście się to uda. W to wierzę!

Spartakus to niewolnik, rzymski gladiator, który po doprowadzeniu do największego w historii Rzymu powstania niewolników stał się symbolem walki o wolność. Wiktor, Kacper, poznali się i pokochali w czasach zarazy – tej pandemicznej i tęczowej, o której mówił arcybiskup Jędraszewski. Z tej perspektywy, ,,Spartakus. Miłość w czasach zarazy” to nie tylko spektakl o stanie polskiej psychiatrii dziecięcej, ale także krzyk o godność i szacunek dla osób wykluczonych. O równość. Kiedy równe prawa dla mniejszości seksualnych zostaną w końcu zaakceptowane, nie potrzeba będzie walki – w której ktoś ginie, ktoś staje się symbolem. Jak Spartakus.


fot. Piotr Nykowski