W 1511 roku w chwalącym pana podpoznańskim Chwaliszewie, odbył się pierwszy w Polsce proces kobiety oskarżonej o konszachty z szatanem i czary, zapadł pierwszy na ziemiach polskich wyrok skazujący na śmierć przez spalenie na stosie. Znachorka zajmująca się ziołolecznictwem, nieznana z imienia i nazwiska, która rzekomo zatruć miała wielu mieszkańców Chwaliszewa poprzez dorzucenie czegoś do wody w kadziach przeznaczonych na piwo, po okropnych torturach przyznała się do wszystkiego, co jej zarzucano. Trudno, by po podtapianiu, rozciąganiu ciała, okrutnym katowaniu, nie pragnęła jedynie śmierci.
To to wydarzenie stało się przyczynkiem dla Ewy i Zbigniewa Łowżyłów (poznańskich artystów i aktywistów) do stworzenia spektaklu Pieśni Czarownic. Przedstawienie jest kontynuacją powstałego rok temu podczas Spotkań Teatralnych Bliscy Nieznajomi pod hasłem Wspólnota, koncertu. Wtedy to, przed Teatrem Polskim w Poznaniu, chór 19 kobiet wyśpiewał pieśni o feministycznym wydźwięku. Wydarzenie zostało wówczas bardzo dobrze przyjęte przez publiczność, dlatego zdecydowano się na wkomponowanie koncertu w ramy spektaklu. Premiera Pieśni Czarownic z udziałem chóru oraz aktorek Teatru Polskiego, pod kierownictwem duetu reżyserskiego Ewa Łowżył, Michał Buszewicz, otworzyło tegoroczną edycję Bliskich Nieznajomych.
Podobał mi się aktywistyczny charakter i forma koncertu. Podobał mi się kompatybilny z krzykiem i buntem pokaz — wyjście na ulicę, quasi performans, dźwiękiem zatrzymujący przechodniów. Współgrały wówczas ze sobą koronkowe podomki i bronxowe beczki, usubtelnione przez struny i smyczek. To były kobiety, które wyszły z domu prosto na ulicę, po to by protestować, by bronić swoich praw.
Przedstawiona podczas Festiwalu Bliscy Nieznajomi, forma dramatyczna i zamknięcie głosu kobiet za ścianami teatru zupełnie do mnie nie przemawia. Teksty pieśni autorstwa Maliny Prześlugi, w przestrzeni teatralnej, przy asyście aktorek z Teatru Polskiego (Teresa Kwiatkowska, Małgorzata Peczyńska, Ewa Szumska, Katarzyna Węglicka) siedzących na podeście, ubranych w marynarki i obcasy, komentujących egzekucje kobiet o mocach nieczystych, jako świadkowe wydarzeń, stają się dość tendencyjne, krzyczane tak głośno i tak mocno, że tracą zatrzymującą uwagę, moc, są wręcz banalne. Napięcie trzyma i podsyca genialny otok muzyczny Patryka Lichoty oraz Mieszko i Zbigniewa Łowżyłów. Przemocowość i supremacja sfer wyższych nad zabobonnym ludem poprzez konfrontacje ubranego w halki chóru i plotkujących na podwyższeniu aktorek, jest zbyt dosłowna. Narracja lekko znudzonych aktorek, przybliżająca historyczne tło wielkopolskich, polskich procesów o czary, filmy z cmentarza ukrytego w lesie, były oderwanymi i niezharmonizowanymi z całością, wtrętami.
Co zrobić zatem, żeby głos kobiet walczących o swoje prawa został usłyszany, nie pominięty w natłoku krzyczanych zewsząd haseł różnej maści? Jak uczynić go świdrującycm w trzewiach, nie dającym się pominąć? Może to pytanie dla widowni? Może to pytanie do mnie i innych, do których te słyszane ze sceny gdzieś się pogubiły?Równouprawnienie, protest przeciwko przedmiotowemu traktowaniu kobiet, polityczna sytuacja w Polsce, podział społeczeństwa, stereotypy umieszczające kobiety przy kuchennych garach, to tematy niezwykle ważne! Absolutnie ważne! Nie mniej, uważam zaproponowaną przez twórców Pieśni Czarownic teatralną formę za próbę bardzo nieudaną i trywialną. Nie zawsze potrzeba drastycznych zmian, żeby uzyskać lepszy/większy/pełniejszy efekt.
Symboliczne czary oprawione w aktualność, w teraźniejszą przemocowość i pasywną agresję, w słowa o macierzyństwie, o kobiecym ciele i urodzie, prasowaniu i odgrywaniu permanentnej roli matki polki, przegrały ze sceną i płynącym z niej anegdotyzmem. Szkoda… Przykro i ciężko mi z tym, że nie zachwyciła ta teatralno – chóralna hybryda.
Fot. Maciej Zakrzewski